Józef Kajfosz: „Przed nami cel”



21

Boży wzrost


Słowo Boże wyraźnie uczy, iż dojście do „pełni wymiarów Chrystusowych” nie następuje w wyniku jakiegoś chwilowego aktu, decyzji czy przeżycia, lecz jest ono długotrwałym procesem — wzrostem. Cała ta budowa postępować ma tak długo, „aż dorośniemy do wymiarów pełni Chrystusowej”. Ma to być „wrastanie pod każdym względem w Niego, który jest Głową, w Chrystusa”. Z Chrystusa „całe ciało spojone i związane przez wszystkie wzajemnie się zasilające (a nie wzajemnie się zwalczające) stawy, według zgodnego z przeznaczeniem działania każdego poszczególnego członka rośnie i buduje siebie samo w miłości”. To ciało — Kościół — odżywiane i spojone (a nie rozrywane i dzielone) stawami i ścięgnami, „rośnie wzrostem Bożym”.[446]

Jakie są cechy, znamiona i warunki tego wzrostu? Wiele się ostatnio mówi o wzroście zborów. Istnieją na ten temat książki, organizowane są kursy i seminaria. Wielu pracownikom bardzo zależy na tym, aby ich zbory wzrastały liczebnie i aby wzrost ten był jak najszybszy.

— Czy o to tu chodzi?

— Liczebny wzrost zboru jest wynikiem skuteczności ewangelizacji. Jest to sprawa niewątpliwie dużej wagi, ale zacytowane miejsca biblijne nie wskazują na to, by chodziło tylko o to. Chodzi o wzrastanie, a raczej wrastanie pod każdym wzgędem w Chrystusa. Chodzi więc o to, o czym była mowa w poprzednim rozdziale: stosowanie Chrystusa jako podstawowego wzorca, zespolenie z Nim i Jego działanie w członkach i poprzez członki Jego ciała — by wszystko to rozwijało się i potęgowało, by we wszystkim tym nie było stanu ustalonego, lecz był ustawiczny postęp, by wszystko to miało miejsce we wzrastającej mierze i we wzrastającym stopniu.

Chodzi więc o to, by Kościół jako całość, jak i poszczególne jego części i członki były coraz bardziej przesiąknięte, coraz bardziej przepojone Chrystusem, by coraz realniejsza, mocniejsza i widoczniejsza była Jego obecność, Jego władza i Jego działalność z wszystkimi ich niebiańskimi cechami. Używając wprowadzonej przez nas terminologii, można by krótko powiedzieć, że chodzi o ustawiczne postępy w dziele odnowy, z tym jednak, że mówimy teraz o najgłębszej istocie odnowy — o odnawianiu żywej więzi z żywym Chrystusem i przekazywaniu wszelkiej władzy w Jego ręce, tak aby wszelkie działania członków Kościoła jako całości były w coraz to większym stopniu działaniami samego Chrystusa jako Głowy, posługującego się posłusznymi Mu członkami Jego ciała.

Tylko taki proces jest w pełnym tego słowa znaczeniu wzrostem Bożym. Każdy inny „wzrost”, nie spełniający tego kryterium, choćby Kościół rósł w jego wyniku liczebnie albo rosła jego zamożność, jego siła, jego wpływy czy jego władza, nie będzie wzrostem Bożym, gdyż nie będzie przybliżać Bożego celu, jakim jest Chrystus „…wszystkim i we wszystkich”.[447] Jest to sprawa, na którą trzeba położyć duży nacisk, gdyż podejmowanych jest niezmiernie wiele przedsięwzięć i działań, pochłaniających wiele czasu i sił, których celem jest przymnożenie Kościołowi wyznawców, funduszy, budynków, wpływów czy innych jakichś wartości, które jednakże nie przyczyniają się do głębszego wzrastania Kościoła w Chrystusie, a nieraz robione są w sposób poważnie naruszający więź Chrystusa ze swoim Kościołem. Chodzi tu o ludzką robotę, o działanie z pobudek ludzkich, metodami i środkami ludzkimi, do kórych Chrystus nie może przyłożyć swej ręki, gdyż nie sprawuje nad nimi kontroli. Jest tak wtedy, gdy człowiek zaczyna działać we własnej gestii, nie będąc narzędziem, uległym działaniu Ducha. Prowadzi to do zamieszania, żywiołowości, subiektywizmu, dalej zaś do różnych zderzeń, konfliktów, sporów itp., w wyniku których powstaje więcej szkody niż pożytku, przez co dzieło Boże cierpi i niszczeje.

Tak więc główną przeszkodą Bożego wzrostu — wzrastania Kościoła pod każdym względem w Chrystusa — są ludzkie inicjatywy, pomysły, metody, koncepcje nie pochodzące z Ducha Chrystusowego, słowem: nie poddany pod Boże kierownictwo człowiek. Niekoniecznie chodzi tu o ludzi cielesnych, nieprzeobrażonych, chociaż brak odrodzenia duchowego lub niedostateczny stopień przeobrażenia człowieka w nowe stworzenie są niewątpliwie czynnikami, powodującymi dodatkowe szkody i zniszczenia w pracy kościelnej. Chodzi o to, że nawet ludzie niewątpliwie odrodzeni, działający z właściwych pobudek i w jak najlepszych intencjach, a nawet według swojego najlepszego zrozumienia, mogą szkodzić i naruszać dzieło Boże, jeśli podejmowane i prowadzone przez nich działania nie są inspirowane oraz kontrolowane przez Ducha Świętego.

Nie chodzi tu tylko o fakt powołania człowieka do danej pracy czy usługi, lecz chodzi o cały przebieg, o każdy szczegół prowadzenia tej pracy czy usługi. Nie wystarczy wiedzieć, że Bóg chce, abyśmy coś robili, nie wystarczy też wiedzieć, ze mamy robić właśnie to, lecz trzeba także wiedzieć, że należy to robić właśnie tak i właśnie teraz, i to na bieżąco, w każdym szczególe. Tylko wtedy unikniemy zamieszania i praca nie spowoduje szkód.

— Ale czy to wogóle możliwe? Czy nie jest to przesadne wymaganie? Czyż potrafimy wskazać wokół siebie kogoś, kto jest w stanie stwierdzić, że jest w tak doskonałej łączności z Chrystusem?

— Otóż to! I dlatego właśnie jest tyle zamieszania. Dlatego właśnie jest tyle nieporozumień, tyle krytyki, tyle różnic zdań, tyle sposobów, tyle obozów, tyle stronnictw, tyle frakcji. Dlatego właśnie całe ciało, zamiast być przez wszystkie stawy i ścięgna „odżywiane i spojone”, jest przez nie rozrywane i niszczone — członki, które mają być „wzajemnie się zasilające” są zamiast tego wzajemnie się zwalczające. Rozumiemy wszyscy, że jest to sprawa, która jest bodajże największą bolączką, największym wrzodem współczesnego Kościoła. Rozumiemy też, że Bożym rozwiązaniem tego problemu nie jest stosowane gdzie niegdzie „rozwiązanie”, polegające na wprowadzeniu rygorów i dyktatury — wybraniu czy ustanowieniu człowieka, który winien decydować i którego należy wbrew własnemu zrozumieniu słuchać. Historia chrześcijaństwa dowodzi niezbicie, że ten sposób prowadzi nieuchronnie do jeszcze większego odstępstwa.

— Jakie jest zatem Boże rozwiązanie tego problemu? Jaka jest alternatywa dyktatury w Kościele Bożym, przed którą Chrystus tak zdecydowanie ostrzegał?[448] Czy jest nią demokracja? Czy najlepsze zrozumienie woli Bożej jest zawsze po stronie większości?

— Nie ulega wątpliwości, że ani to nie jest rozwiązaniem biblijnym. Doświadczenia z demokracją są także nie najlepsze, a czasem fatalne. Biblijne rozwiązanie nie jest niestety łatwe. Bóg nie popiera łatwizny ani skrótów. Zarówno dyktatura, jak i demokracja to skróty, które nie są w stanie rozwiązać problemu. Jezus ani nie ustanowił hierarchii, ani też nie wprowadził głosowania. Jedno i drugie byłoby przekazaniem władzy nad Kościołem w ręce ludzkie i wszędzie tam, gdzie do tego dochodzi, następuje faktyczne zakłócenie, a często całkowite zniszczenie władzy Ducha Chrystusowego nad Kościołem. Pozbawienie zaś władzy Chrystusa nad Kościołem jest niewątpliwie wynikiem odstępstwa i otwiera szeroko wrota dla dalszego odstępstwa.

Przejawem i warunkiem odnowy jest powrót władzy w ręce Chrystusa, aby zaś mógł Kościołem kierować Chrystus, Jego członki muszą znajdować się pod Jego kierownictwem. Nie ma na to rady, nie ma żadnego środka zastępczego. Dopóki nasze zespolenie z Chrystusem będzie za słabe na to, by mógł On nie tylko inspirować nas, lecz także na bieżąco kierować naszą pracą, dopóty władza Jego nad Kościołem nie będzie zupełna i dopóty nie unikniemy zamieszania, sporów i podziałów. Jezus Chrystus, który jest naszym wzorcem, był z Bogiem złączony wystarczająco na to, aby nie czynić nic z siebie, lecz tylko to, co było wolą Ojca.[449]

— Co więc stoi na przeszkodzie naszego wrastania w Chrystusa? Z jakiej głównie przyczyny nie może On w pełni kierować naszymi działaniami? Co jest głównym powodem naszych konfliktów, zderzeń i zamieszania? Co zrobić, aby tego uniknąć, rozwiązać ten problem i przez to zapewnić szybkie postępy w dziele odnowy? Przecież tak bardzo nam na tym zależy, tak gorąco tego pragniemy!

— Jak na wszystkie pytania duchowe, także i na to odpowiedzi zawarte są i szukać ich należy w Piśmie Świętym. Wiemy, że powinniśmy wzrastać w Chrystusa, że Chrystus musi wzrastać w nas. Wiemy jednak także, że aby cokolwiek mogło wzrastać, musi być na to wystarczająca ilość miejsca. Chrystus nie może wzrastać w człowieku, jeśli człowiek nie zrobi dla Niego w sobie miejsca. W każdym człowieku życie Chrystusa rozwinie się tylko na tyle, na ile człowiek ten na to pozwoli.

— A co zajmuje w nas miejsce, uniemożliwiające dalszy wzrost Chrystusa?

— Nasze własne „ja”, nasza własna nie przekazana pod kierownictwo Ducha osobowość. Boży przepis na rozwiązanie omawianego problemu, tak niezmiernie ważnego dla postępu dzieła odnowy w nas i wokół nas, podaje Biblia ustami Jana Chrzciciela: „On musi wzrastać, ja zaś stawać się mniejszym”.[450] Miejsce należące do Chrystusa zajmuje moje „ja”. Niekoniecznie to stare. Często to pobożne, rwące się do pracy i pełne gorliwości dla sprawy Bożej. Lecz nawet i to „ja” jest niezdolne do dobrego, a zdolne do wyrządzania szkód dziełu Bożemu, jeśli nie posługuje się nim jako swoim narzędziem Chrystus. Wzrost Chrystusa, czyli wzrost Jego władzy nade mną i Jego działania przeze mnie jest więc wprost proporcjonalny do stopnia wyrzekania się przeze mnie wszelkich własnych motywów, dążeń, sposobów działania i celów, do stopnia składania w śmierć własnego życia, własnych ambicji, własnych racji, własnego zrozumienia, własnego doświadczenia. Im mniejsze będzie moje „ja”, tym większy będzie we mnie Chrystus i tym skuteczniejsze będzie mogło być Jego działanie przeze mnie. Jeśli z Bożej łaski przez cierpliwe noszenie krzyża zdoła mnie Bóg doprowadzić do tego, że moje „ja” stanie się tak małe, iż będę mógł powiedzieć z apostołem Pawłem, że żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus, wtedy będę mógł żywić nadzieję, że moje działania w królestwie Bożym nie będą niszczące, lecz tylko budujące. Jeśli jako wspólnota dorośniemy do tego, że przeważająca większość z nas chodzić będzie w nowości żywota w taki właśnie sposób, a każdy zarozumiały, pewny siebie i swoich racji będzie rażącym wyjątkiem, to nastąpi rychły koniec naszego kąsania się o pożerania, a pod wpływem Ducha Chrystusowego nastąpi rozkwit, jakiego nie jesteśmy w stanie nawet sobie wyobrazić.

Teoretycznie nie jest to nic nowego i wszyscy o tym dobrze wiemy, w praktyce jednak uchodzi naszej uwagi, jak potężne jest jeszcze i rozłożyste nasze nieuśmiercone „ja” i jak okropnie niszczące są skutki jego działania w królestwie Bożym. Z łatwością przychodzi nam dostrzec go u innych, nie wiemy natomiast o jego istnieniu u siebie. A tymczasem jest ono ogromne. Jeśli dwaj ludzie Boży nie mogą się spokojnie rozmówić bez utraty panowania nad sobą i wybuchów, jeśli dwaj pracownicy są tak wielcy, że nie mogą pracować w tym samym mieście, gdyż nie mieszczą się w nim — jest ono dla nich za małe, jeśli przywódca nie może dopuścić do dyskusji, gdyż ktoś mógłby zakwestionować narzucone przez niego decyzje, albo jeśli grono złożone z dziesięciu osób nie może podjąć żadnej decyzji, gdyż zawsze jest co najmniej pięć różnych zdań, to czyż świadczy to o tym, że żyjemy już nie my, lecz żyje w nas Chrystus?

Szkodliwe nie jest posiadanie własnego zdania. Szkodliwa jest pochopność w dochodzeniu do wniosku, że moje zdanie jest zgodne z wolą Bożą, że góruje nad wszystkimi innymi zdaniami i że wobec tego należy je koniecznie przeforsować. W praktyce sprowadza się to po prostu do tego, że chce decydować i rządzić człowiek, na skutek czego nie może dojść do głosu Chrystus. Przyczyną jest nieuśmiercone „ja”, wyrażające się w nieustępliwości, nie biorące pod uwagę, jak niszczące następstwa dla Kościoła pociąga każdy przypadek, w którym zwycięża zdanie czyjegoś „ja” nad zdanem Ducha Świętego.

Rzecz sprowadza się więc do tego, że brak nam świadomości, iż władza w Kościele należy do Ducha Chrystusowego, ważymy się rządzić sami, to zaś wypływa z braku bojaźni Bożej. Skutkiem takiej postawy jest, że miejsce Boże zajmuje człowiek, a w rezultacie nieuchronnie powstaje zamieszanie, sprzeczne dążenia, spięcia i rozłamy.

Jest rzeczą obojętną, jakie są stosunki ustrojowe, w których ma to miejsce; skutek jest zawsze jednakowo zgubny. Na jednym biegunie będzie dostojnik-dyktator, który uniemożliwi wszelką wymianę zdań i wszelkie zabieranie głosu, wprowadzając stosunki koszarowe, w których pojęcie „wspólnota” pozbawione jest wszelkiego sensu. Na drugim biegunie będzie jakiś sędziwy dziadek lub kilku miernych ludzi bez wyraźnej usługi, o ciasnym spojrzeniu duchowym, którzy nie mają do zaoferowania nic prócz swojej wielkiej mądrości i doświadczenia, mianowali się stróżami prawowierności i torpedują systematycznie w zarodku każdą inicjatywę.

Przypuśćmy teraz, że Duch Święty zamierzy wykonać jakieś dzieło i przygotowywać do niego zacznie pewne osoby, jak miało to miejsce w Antiochii.[451] Na jednym biegunie sprawa ta utknie i spełznie na niczym na skutek tego, że ich powołanie nie pasuje do subiektywnych ludzkich wizji i koncepcji przywódcy-dyktatora, na drugim biegunie zaś stanie się dokładnie to samo na skutek tego, że ktoś nie omieszka wyrazić demokratycznie zdania, że do takiej pracy nie dorośliśmy i dlatego nie należy jej podejmować. Po czasie będzie więc sporo osób powołanych i przygotowanych przez Ducha do konkretnych zadań, w których pali się ogień gorliwości dla tej pracy, ale osoby te są skrępowane i nie mogą robić niczego, ponieważ ani przez przywódców-dyktatorów, ani przez przywódców-demokratów Duch nie może dojść do głosu. Są oni tego zdania, że trzeba nam najpierw szukać oblicza Bożego, by nie uwikłać się w nieskuteczne działania, nie mające Bożej aprobaty, a nie chcą zauważyć, że tuż koło nich siedzą ci, którzy szukali już oblicza Bożego, znaleźli je i wiedzą dokładnie, co mają robić.

Jeśli kogoś Bóg do danego dzieła nie powołuje, to nie będzie mu też specjalnie objawiał potrzeby takiego dzieła. Choćby taki człowiek nawet latami szukał oblicza Bożego w tej sprawie, nie otrzyma objawienia, gdyż nie jest to jego sprawa. Jeśli mimo to upiera się przy tym, by w tej sprawie współdecydować i w każdym takim przypadku mówić „nie”, to będzie notorycznym opozycjonistą, duchowym zawalidrogą, winnym nie tylko tego, że sam nic nie robi, lecz jeszcze i tego, że udaremnia kierownictwo Ducha w życiu innych.

Nie trudno zrozumieć, że stan taki jest już potencjalnym zarodkiem rozłamu, ponieważ ci, którym Duch zleca jakieś czynności, nie mogą czekać w nieskończoność z ich wypełnieniem, obezwładnieni przez niekompetentnych, upierających się przy prawie decydowania o rzeczach, które ich nie obchodzą. Czy pamietamy, jak szorstko odpowiedział Pan Piotrowi, gdy ten pytał Go o Jego wolę w stosunku do innego ucznia — Jana?[452] „Co ci do tego?” — mielibyśmy mówić do samych siebie jak najczęściej, kiedy przychodzi nam ochota wtykania nosa w nie swoje sprawy. Jakże wiele jest tych, którzy bez przerwy zamartwiają i zadręczają siebie i drugich bezużytecznym utyskiwaniem, narzekaniem i irytowaniem się z powodu rzeczy, na które nie mają absolutnie żadnego wpływu — z powodu tego, co zrobili i jak zrobili, co robią lub jak robią, albo co zamierzają robić lub jak zamierzają robić inni. Rzecz w tym, że chodzi im o to, by nie robili tego według swojego najlepszego zrozumienia duchowego i na własną odpowiedzialność, lecz według zrozumienia i na odpowiedzialność danej osoby.

Na nagrobku niektórych chrześcijan można by umieścić napis: „Tu odpoczywa ten, kto przez całe życie usiłował poznać wolę Bożą co do spraw, które go nie dotyczyły”. Jeszcze dziś ubolewają nad tym, co stało się 20 czy 30 lat temu, lub nawet jeszcze dawniej. Należałoby w związku z tym zapytać ich: „Gdzie był wtedy Bóg? Czy przestał panować nad sytuacją? Czy został zaskoczony i przegrał bitwę z szatanem? Czy nie zdołał zapobiec tym tak okropnym rzekomo wypadkom?” Jeśli wszechmocny Bóg nie uważa za potrzebne nawet skinąć palcem, aby zapobiec takim zjawiskom jak na przykład szerzenie się błędnych nauk, rozłamy, odstępstwa, to jakież mam prawo i jakiż sens leży w tym, bym ja się z tego powodu gorączkował i rzucał?

— Czy znaczy to, że mamy być na wszystko obojętni?

— Wcale nie, ale mamy pilnować siebie i tego, co nam powierzono — działać w obrębie wyznaczonych nam granic.[453] Z naszą pozycją członków Kościoła, członków rodziny, członków zboru albo sprawujących określoną czynność, funkcję, usługę lub pracę wiążą się konkrete obowiązki i konkretna odpowiedzialność. Należy do nich także napominanie czy ostrzeganie innych oraz mówienie „nie” za każdyn razem, gdy po starannym zbadaniu dochodzimy do szczerego przekonania, że dzieje się coś złego. Ale nasza usługa innym w Duchu Chrystusowym jest czynnością umywania nóg — uniżonej służby dla człowieka, którego winniśmy traktować i uważać za wyższego od siebie.[454] Gdzie Duch Pański, tam wolność. Niestety także i wolność nie przyjęcia dobrej rady, sprzeciwiania się prawdzie, pójścia błędną drogą, grzeszenia i odstępstwa.

Nie znaczy to, że taka jest istota wolności w Duchu. Przeciwnie, Duch wyzwala od grzechu, błędów i odstępstwa, a prowadzi do prawdy, sprawiedliwości i świętości, ale zawsze tylko i wyłącznie na zasadzie dobrowolności — nieskrępowanej i nieprzymuszonej woli. Jeśli ktoś chce się Jego działaniu przeciwstawić i pozostawać w pętach nieprawości, Bóg nie będzie go zmuszać. Królestwa Bożego nikomu nie da się narzucić siłą. Jedyną właściwą formą zwyciężania zła jest czynienie dobra.[455] Cokolwiek by się działo, nasza ingerencja musi ograniczyć się do działania w obrębie wyznaczonych nam granic i w żadnym wypadku nie możemy posunąć się do narzucania swojej woli innym wbrew ich własnej woli.

Nawet apostołowie nie rozkazywali, lecz usilnie prosili. Manipulowanie ludźmi, zatajanie prawdy, stawianie innych przed faktami dokonanymi, zręczne manewrowanie zmierzające do tego, aby narzucić innym własną wolę, aby odgrodzić ich fizycznie od kontaktu z czymś niepożądanym lub uniemożliwić podjęcie niepożądanej decyzji — to działanie sprzeczne z Duchem Chrystusowym, niszczące stosunki wspólnotowe i z łatwością, prawie nieuchronnie przygotowujące grunt pod rozłamy.

Mogą i będą postępować tak tylko ludzie, których „ja” jest jeszcze zbyt wielkie i w których życiu Chrystus jest jeszcze zbyt mały. Jezus bowiem pozostawiał swoim uczniom całkowitą swobodę, łącznie ze swobodą opuszczenia Go i odejścia.[456] Jakże kontrastują z Jego postawą nasze indycze zapędy, jak tylko ktoś ośmieli się sprzeciwić naszemu zdaniu i nie pozwoli narzucić sobie naszego punktu widzenia. Zostaje on wtedy bez zwłoki obrzucony błotem, odsądzony od czci i wiary i jak najprędzej wymanewrowany gdzieś na margines, tak iż nie pozostaje mu już nic innego, jak tylko odejście.

Słowo Boże mówi wiele o kozłach względnie baranach, które się bodą, staczając pojedynki o swoje przekonania i swoje racje. Prawdziwe owce tego nie robią, gdyż jest to sprzeczne z ich naturą.[457] Bóg opowiada się niedwuznacznie przeciwko takim sposobom postępowania pomiędzy swoim ludem, a my widząc zgubne skutki tego baraniego trykania się zrobimy dobrze, dokładając starań, aby jak najprędzej i jak najdokładniej się od takiego stylu pracy uwolnić.

Tak więc wielką przeszkodą postępu w dziele odnowy jest wielkość naszego „ja”. Niekoniecznie chodzi tylko o „ja” jednostkowe, osobiste, lecz często chodzi także o „ja” (albo raczej „my”) zbiorowe, grupowe, lokalne, organizacyjne, denominacyjne. Jeśli zainteresowani i zajęci będziemy budową naszego własnego królestwa, obojętne czy osobistego, rodzinnego, grupowego czy denominacyjnego, będziemy się rozpychać, rywalizować ze sobą, zwalczać się i dzielić. Jeśli gorącym naszym pragnieniem i dążeniem będzie budowanie królestwa Bożego, to uczynimy wszystko, aby wszelkie przejawy naszego „ja” i naszego „my”, jakiekolwiek miałyby one podłoże, zostały skazane na śmierć w tym celu, by rzeczywistą naszą Głową i wszystkim we wszystkim mógł być Chrystus.

Jest to różnica subtelna, przez wielu niezauważana, a jednak sięgająca niezmiernie głęboko. Albo jesteśmy dziećmi Bożymi i wtedy miłując Boga, miłujemy też w równym stopniu wszystkich tych, którzy zrodzeni są z Boga, a więc tak samo jak my są dziećmi Bożymi, bez względu na wszelkie najróżniejsze dzielące nas różnice, albo też jesteśmy dziećmi denominacji, królestwo Boże utożsamiamy z tą denominacją z jej wszelkimi najróżniejszymi szczegółami, i wtedy będziemy w stanie miłować tylko tych, którzy są dziećmi tej samej denominacji.

Nie zdołamy też wtedy uniknąć poczucia obcości, niechęci i wrogości w stosunku do tych, którzy w najróżniejszych szczegółach różnią się od nas.[458] Nie trudno zauważyć, że na drodze odnowy nie będzie możliwy istotniejszy postęp, dopóki nie zostanie zburzony ten mur nieprzyjaźni, zbudowany z przesądów, uprzedzeń i utartych ciasnych schematów myślowych najróżniejszego rodzaju. Zburzenie tego muru zaś jest równoznaczne z uśmierceniem naszego „ja”, gdyż wszystkie te przegrody są jego produktami.

Aby zilustrować, o co tutaj chodzi, rozważmy choć jeden przykład. Wszystkie ugrupowania chrześcijańskie w mniejszym lub większym stopniu stawiają przed sobą zadanie głoszenia ewangelii. Jej celem jest oczywiście doprowadzenie ludzi do Chrystusa, ale w denominacyjnym sposobie myślenia chodzi o doprowadzenie ludzi do denominacji. Nieraz obserwować można „święte rozgoryczenie” członków jakiegoś ugrupowania, spowodowane tym, że ktoś z ich członków lub też osób, którym oni głosili ewangelię, został ostatecznie pozyskany i stał się członkiem innego ugrupowania. Na ugrupowanie to sypią się z tego powodu nienawistne obelgi, jednocześnie jednak ludzie, którzy je wypowiadają, promienieją z radości i wielbią Boga, kiedy uda im się pozyskać osoby z innego ugrupowania do własnego.

Jest to typowy przykład przysłowiowego kalizmu — zasady moralnej, jednoznacznie potępianej nawet przez świat. W powieści Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” Staś i Nel uczą murzynów katechizmu. Kali odpowiadając na pytanie, co to jest zły uczynek, mówi: „Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy.” Na pytanie o dobry uczynek odpowiada natomiast: „Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy.” Czy może ktoś uważać, że takie zasady postępowania mają coś wspólnego z Duchem Chrystusowym? Są one niewątpliwie świadectwem wielkości ludzkiego „ja” lub „my”, jak również świadectwem tego, jak odrażające i niszczące są jego przejawy. Ktoś powiedział, że gdyby chrześcijanie ewangeliczni mieli tyle władzy, co kościół rzymskokatolicki w średniowieczu, niejednokrotnie paliliby się wzajemnie na stosach, jak działo się to wówczas. Jest to stwierdzenie przerażające, ale obserwując gorzką zawiść i zajątrzenie oraz liczne przypadki wzajemnego kąsania się i pożerania, nie można nie przyznać mu chociaż częściowo słuszności.

Często można obserwować „postęp” we wzajemnych stosunkach: wrogość zastąpiona zostaje wzajemną obojętnością, wzajemnym niezauważaniem się i wzajmnym schodzeniem sobie z drogi. Niby to lepiej, ale czy taki ma być stosunek między członkami tego samego ciała, tego samego organizmu duchowego? Nie nawołujemy tu bynajmniej do ekumenizmu, do jakichś porozumień międzywyznaniowych, poszukiwania kompromisów czy potrząsania sobie rękami poprzez opłotki denominacyjne. Wskazujemy na zasadniczą, istotną różnicę pomiędzy dzieckiem denominacji a człowiekem Bożym, członkiem ciała Chrystusowego, pragnącym kroczyć i kroczącym konsekwentnie drogą odnowy. Nie może być bowiem istotnych postępów na drodze odnowy bez zdjęcia okularów denominacyjnych, bez skazania na śmierć własnego „ja” w każdej jego postaci, a więc także w jego postaci denominacyjnej.

Nie wszyscy będą na to gotowi i nie wszyscy będą do tego zdolni. Ci, którzy tego nie zrobią, pozostaną dziećmi swojej denominacji i ich postępy na drodze odnowy będą bardzo ograniczone, ponieważ natrafiać będą na niezliczone bariery i skrępowania denominacyjne. Tylko ci, którzy się na to zdecydują i z Bożą pomocą podejmą świadomy wysiłek wyzwolenia się z własnego egoizmu wyznaniowego, zdolni będą spojrzeć na Kościół z punktu widzenia całego ciała Chrystusowego i tylko ci zdolni będą do robienia postępów w dziele odnowy. Bóg potrzebuje ludzi oddanych tylko Jemu, bazujących tylko na Jego Słowie, posłusznych całkowicie kierownictwu Jego Ducha, wolnych od wszelkich skrępowań tradycjonalizmu wyznaniowego.

Nie znaczy to, że trzeba opuszczać cokolwiek Bożego, biblijnego albo duchowego, co znajduje się w posiadaniu danej denominacji. Nie znaczy to również, że trzeba spoza denominacji przyjmować cokolwiek nie Bożego, nie biblijnego i nie duchowego. Znaczy to natomiast, że trzeba być gotowym na przyjęcie wszystkiego, co Boże, biblijne i duchowe, czego nie było w posiadaniu danej denominacji, a co jest dla budowania Kościoła według Bożych wzorców i Bożych wymiarów niezbędne. Trzeba więc porzucić mit o samowystarczalności, doskonałości i nieomylności własnego wyznania, a zwrócić się do „pełni wymiarów”, poszukując ich w Słowie, w prowadzeniu przez Ducha i w społeczności z wszystkimi tymi, którzy zdecydowani są iść tą samą drogą — naśladować Baranka dokądkolwiek idzie, aż do Jego komnaty weselnej. Taki jest sens i taki ostateczny cel odnowy.

Kto zgodzi się na ukrzyżowanie swojego denominacyjnego „ja”, ten będzie zdolny do obiektywnego oceniania braków i potrzeb, plusów i minusów denominacji zarówno swojej, jak i każdej innej, bez uprzedzeń, stronniczości, namiętności czy irytacji. Będzie wiedział, że wszystkie one w równym stopniu potrzebują, by rósł w nich Chrystus, one zaś się zmniejszały. Człowiek taki będzie się też w równym stopniu cieszył z sukcesów ewangelizacji i wzrostu liczebnego innych denominacji, co i swojej. Jeśli zobaczy jakichś ludzi odchodzących z jego denominacji do innej, będzie mógł im na drogę szczerze błogosławić, jeśli zaś zauważy, że cierpią tam z powodu jakiegoś braku, to wzorem Pawła będzie skłaniał swoje kolana i toczył o nich bój, by mogli dojść do pełni poznania Chrystusa.[459]

Nigdy czegoś takiego nie będzie bez postępów w ukrzyżowaniu z Chrystusem naszego ludzkiego sposobu postępowania. Negatywny stosunek do podziałów nie jest niczym nowym. Wszyscy wiedzą i uznają, gdyż świadczy o tym elementarna logika, że rozbicie denominacyjne jest wielką bolączką i hańbą chrześcijaństwa. Niemało było też takich, którzy usiłowali ten problam rozwiązać. O niejednym człowieku z bliższej i dalszej przeszłości mówi się, że tak bardzo bolał nad rozbiciem denominacyjnym chrześcijaństwa, iżz… założył jeszcze jedną denominację. Jeśli patrzymy na efekty, okazuje się, iż tak dzieje się rzeczywiście. Jeśli natomiast patrzymy na intencje tych ludzi, zauważamy, że nie było to wcale ich zamiarem, że byli temu zdecydowanie przeciwni i zdecydowanie deklarowali swój sprzeciw względem podziałów.

Żadna denominacja nie powstała z zamiarem stworzenia jeszcze jednej denominacji, lecz wszystkie one powstały w wyniku dążenia do odnowy Kościoła. Niejeden człowiek Boży musiałby przewracać się w grobie widząc, że ludzie, podający się za jego zwolenników, robią dokładnie to samo, przeciw czemu on tak zdecydowanie walczył.

— Skąd więc ta drastyczna róznica pomiędzy teorią i praktyką? Co ją powoduje?

— Właśnie nieuśmiercone „ja”, chcące królować bez oglądania się na kogokolwiek, nie liczyć się z nikim, tylko za wyrocznię uważać samego siebie, gdyż tak właśnie jest najprzyjemniej i najwygodniej. Bez radykalnego zwrotu, bez oddania się Chrystusowi gruntownie i w całkiem nowy sposób, bez ukrzyżowania z Chrystusem odnowa będzie nadal dreptaniem w miejscu. Będą powstawać dalsze grupki coraz to nowych „odnowicieli”, kłócące się z sobą i zamiast woni znajomości Chrystusa rozsiewające smród cielesności. Całkiem możliwe, że jakaś garstka entuzjastów uczepi się niektórych myśli zawartych w tej książce, przejmie się hasłem odnowy, zacznie wybrzydzać się na swoją denominację, pokłóci się z przywódcami, odejdzie i założy jeszcze jeden „kościół” jakiejś superodnowy czy jeszcze pełniejszej ewangelii, „kościół” skrajny, fanatyczny i wojowniczy, jeszcze bardziej wrogo odnoszący się do wszystkich. Natychmiast wtedy znajdą się inni radykałowie o wielkim „ja”, którzy od razu wydadzą wyrok: „Chodzi niewątpliwie o fałszywą naukę, skoro takie przynosi ona rezultaty”. Będzie jeszcze więcej kłótnii, antagonizmów i zamieszania.

I niech nikt nie myśli, że tak dzieje się tylko wśród niekompetentnych prostaczków. Ludzka robota przejawia się tak samo także i w środowisku lśniących parkietów, skórzanych foteli i ludzi z tytułami renomowanych uczelni teologicznych, z tym tylko, że z pozoru wygląda tam ona bardziej elegancko. W łapach nie ukrzyżowanego „ja” nawet największe klejnoty ulegają spodleniu i niszczeją. „Nie wiecie jakiegoście ducha.” Ratunkiem jest tylko Duch Chrystusowy, który jednakże nie dojdzie do głosu ani do pełnej skuteczności swojego działania, dopóki nasze „ja” nie będzie ukrzyżowane. Egoizm i nieprzeobrażone, nie ukrzyżowane z Chrystusem wnętrze zawsze będzie zdolne tylko do czegoś takiego, a diabeł będzie stał w pogotowiu z wszelką pomocą.

Ale ta wstrząsająca perspektywa owoców dalszego grasowania ludzkiego „ja” nie może zastraszyć nas, zniechęcić, skłonić do zrezygnowania z drogi wprzód ani spowodować utknięcia w miejscu. Ma nas tylko ostrzec i uświadomić nam, jak wstrząsające skutki i przerażające szkody wywołuje nasze ludzkie „ja”, jeśli nie zostanie bezlitośnie skazane na śmierć krzyżową z Chrystusem. Apostoł Paweł usilnie zabiegał o to, by stać się podobnym do Chrystusa w Jego śmierci, aby w ten sposób uczestniczyć w owocach zmartwychwstania.[460] Jeśli nasze „ja” rzeczywiście nie umrze z Chrystusem na krzyżu wraz z namiętnościami i pożądliwościami, jeśli charakter Chrystusa nie zostanie wyciśnięty przez Ducha Świętego w naszej osobowości znacznie mocniej i wyraźniej niż dotychczas, to perspektywy rozwoju dzieła odnowy i dobudowania Kościoła Chrystusowego pomiędzy nami do jego wzorcowej postaci będą nikłe. Nie udaremni to wprawdzie ani nie odwlecze jego dobudowania, lecz my wykluczymy się z tego.

Kościół odnowy to ciało złożone z tych, którzy wiedzą, że prawdziwe życie z Boga gwarantuje tylko obecność i pełna władza Chrystusa w Jego członkach, toteż gotowi są zmniejszać się na bieżąco, oddając na śmierć krzyżową wszystkie przejawy swojej ludzkiej natury. Wiedząc, jak okropne spustoszenie wywołuje brak kierownictwa Ducha w postępowaniu, dokładają wszelkich starań, by dać Chrystusowi pełne miejsce i możliwość działania w nich. Cieszą się całkowitą wolnością zabierania głosu, wyrażania opinii, stawiania wniosków, udzielania rad i zajmowania stanowiska we wszystkich sprawach Kościoła, lecz robią to z najwyższą bojaźnią, ostrożnością i powściągliwością, badając przed każdą decyzją swoje motywy i szukając usilnie rozpoznania woli Bożej co do danych spraw. Nie ważą się kierować, lecz usilnie zabiegają o to, by kierował Chrystus. Dzięki takiej postawie ich niekontrolowane przez Ducha „ja” na bieżąco zmniejsza się, a rośnie Chrystus. Ich rozmowy, narady i uchwały są dzięki temu w coraz wyraźniejszym stopniu przesiąknięte Duchem Chrystusowym i zgodne z wolą Bożą. Oddanie w śmierć własnego „ja” stwarza warunki wzrostu obfitego owocu Ducha z jego niebiańskimi cechami. Owoc ten nie burzy, lecz buduje, nie rzuca gromów, lecz błogosławi, nie rozdziela, lecz jednoczy, nie odpycha, lecz pociąga.

Jeśli naprawdę pragniesz pełnej odnowy w swoim życiu i otoczeniu, chcesz, by Chrystus mógł nieograniczenie wzrastać w tobie, to zdecyduj się na to, że twoje ludzkie „ja” z wszelkimi jego pragnieniami i dążeniami zmaleje do zera. „On musi róść, ja zaś zmniejszać się”. To jest Boży wzrost. To jest jedyna właściwa droga do „pełni wymiarów Chrystusowych” w życiu osobistym i wspólnotowym, w każdym elemencie struktury duchowego Kościoła. Kościół odnowiony to Kościół żyjący życiem zmartwychwstałego Chrystusa. Aby jednak mogło nastąpić zmartwychwstanie, musi je poprzedzać śmierć. Nie wzbraniajmy się przed nią, nie unikajmy jej. Nasza własna śmierć z Chrystusem na krzyżu jest tym najistotniejszym wkładem, jaki możemy wnieść w dzieło wzrostu ciała Chrystusowego.


Przypisy biblijne

[446]   Ef 2: 21     Ef 5: 13 15 16     Kol 2: 19
[447]   Kol 3: 11     Gal 4: 19     Rz 8: 29     1Ko 12: 5 6
[448]   Mt 20: 25 26     Łk 22: 25 26     2Ko 1: 24     1Pt 5: 3
[449]   Jn 5: 19     Jn 8: 28 29     Jn 14: 10 31     Jn 17: 4
[450]   Jn 3: 30–34     Flp 2: 5–11
[451]   Dz 13: 1–3     Dz 9: 10–17
[452]   Jn 21: 20–23     Rz 14: 4     Jk 4: 11 12     Gal 6: 4 5     Rz 14: 12
[453]   Dz 20: 28     1Tm 4: 16     2Ko 10: 14 15
[454]   Jn 13: 13–17     Flp 2: 3     1Ko 3: 18 21     1Ko 4: 5–13
[455]   Rz 12: 19–21     Kol 3: 13     2Tm 2: 24     Tt 1: 7
[456]   Jn 6: 65–69     Jn 16: 32     Łk 9: 49 50     Łk 9: 51–56     Mt 26: 31     Mt 26: 40–45     2Tm 4: 10–16
[457]   Ez 34: 17–22 Za 10: 3     Mt 24: 48–50     Mt 25: 32 33
[458]   Mt 5: 46 47     Łk 6: 32 33     1Jn 5: 1 2     1Ko 13: 4–7     Gal 5: 19 20     Gal 6: 9 10     2Ko 6: 11–13
[459]   Ef 1: 16–19     Ef 3: 14–19     Flp 1: 9–11     Kol 1: 3 9 10     Kol 2: 1 2
[460]   Flp 3: 7–11     1Ko 9: 26 27