Ludmiła Plett: „Przebudzenie rozpoczyna się ode mnie”


5

Przebudzenie rozpoczyna się ode mnie


Drodzy przyjaciele! Zanim przejdę do opowiadania o tym, jak Duch Boży zaczął działać w naszym środowisku, chcę jeszcze wam coś opowiedzieć.

W tym czasie, kiedy my zbierając się codziennie, zajmowaliśmy się czytaniem Słowa Bożego i szczerze całym sercem wołaliśmy do Pana, prosząc Go, aby zaczął działać wśród nas i dał przebudzenie, wydarzyło się to, czego nie oczekiwaliśmy. Duch Święty wziął się za największego i najgorszego grzesznika w naszej społeczności. I wiecie, kto to był? To byłem ja, Erlo Stegen. Właśnie od mego życia zaczął Pan Swoje dzieło.

To, co wtedy wydarzyło się ze mną, przypomina mi przypadek, który miał miejsce z pewnym człowiekiem, który był pastorem pewnej społeczności w Ameryce. Ten pastor dosłownie jęczał pod ciężarem swojej służby. Przez długi czas w tej społeczności nie obserwowano wzrostu duchowego i ruchu do przodu. Wszystko wyglądało martwo i ozięble. Młodzież nie chciała mieć nic wspólnego z ewangelią. Przewodzący w zborze byli ludźmi z zatwardziałymi sercami. I tak, ten pastor nie widział wyjścia. W niedzielę, stojąc na mównicy, doświadczał takiego uczucia, jakby jego słowa uderzały o kamienny mur.

I oto pewnego razu usłyszał o innym pracowniku Bożym, w którego społeczności było duże przebudzenie i przez którego prawdziwie działał Pan. Dowiedziawszy się o tym, zaraz zdecydował się pojechać tam, żeby poznać tajemnicę ich wyżu duchowego i tym samym otrzymać klucz do rozwiązania swego własnego problemu.

Zebrawszy się, wybrał się w to miejsce, będące w odległości dwóch tysięcy kilometrów od nich. Przyjechawszy tam, przedstawił się i przywitał tego męża Bożego. Przy tym od razu zaczął opowiadać mu o swojej potrzebie, prosząc o pozwolenie bycia z nim dwa tygodnie, żeby popatrzeć na wszystko: jak się zbierają, jak się modlą, jak planują i prowadzą swoje nabożeństwa itd.

— Moja społeczność — skarżył się — jest całkowicie martwa duchowo. Diakoni i starsi są tak zatwardziali i zimni, że w ogóle nie chcą nic słyszeć ani wiedzieć. A nasza młodzież zajęta jest światem.

— Ach, drogi bracie! — wysłuchawszy go, odpowiedział ten mąż Boży, który był dość oryginalnym człowiekiem. — Ty wcale nie musisz zostawać tutaj tak długo, gdyż mogę już teraz podać ci przyczynę tego stanu i od razu dać potrzebną ci receptę. Możesz już dziś wrócić do siebie, do domu, a kiedy przyjedziesz, wejdź do swojego pokoju lub gabinetu i wynieś stamtąd meble oraz wszystko, co tam się znajduje. Później usiądź na podłodze i wziąwszy do ręki kawałek kredy, narysuj wokół siebie koło. Kiedy to koło będzie zamknięte, zacznij szczerze i poważnie modlić się, prosząc Pana, aby On posłał przebudzenie właśnie do tego koła i działał właśnie w tym miejscu. —

Oczywiście takie słowa nie mogły głaskać uszu tego, do kogo były skierowane. Nierzadko mężowie Boży są niezbyt życzliwi i postępują nie licząc się z zasadami delikatności ani dobrego tonu. Ta rada była dla pastora jak gorzka pigułka, którą musiał przełknąć. Był głęboko zbulwersowany, gdyż było to dla niego dalekie od komplementu i zaczął udowadniać, że przyczyna leży nie w nim, ale w społeczności; że w tym przypadku nie jest winny pasterz, ale jego owce. Denerwował się jak Naaman, który nie chciał zanurzyć się w Jordanie, uważając go za brudną rzekę, niegodną, aby w niej się obmyć. Jednak słudzy przekonali go i kiedy uniżywszy się, uczynił to, wydarzył się cud.

Tak i ten pastor w końcu uspokoił się i uniżył. Wróciwszy do domu, zdecydował się zrobić to, co mu powiedziano i siadłszy na podłodze, wykonał wszystko dosłownie. Później zaczął szczerze modlić się, prosząc Boga, aby rozpoczął dzieło od niego samego. Teraz zrozumiał, że sam osobiście tego potrzebował. I kiedy w następną niedzielę stanął na mównicy i zaczął głosić, to wkrótce zauważył wśród zebranych dwie osoby, które szlochały i płakały. Po zgromadzeniu podeszły do niego i ze łzami w oczach zaczęły mówić, że ich życie nie jest w porządku, gdyż żyją w grzechu. Tak nawróciło się dwoje młodych ludzi, którzy prowadzili już całkowicie światowe życie, zapomniawszy o tym, że łącząc się ze światem, stali się wrogami Boga. To było początkiem, po czym Pan rozpalił tam Swój ogień.

Drodzy przyjaciele! Przytaczając ten przykład chcę powiedzieć wam, że u nas w Południowej Afryce wydarzyło się dokładnie tak samo. Pan zaczął działać tak, jak tego nie oczekiwałem.

Zdarzało się, że kiedy pytano mnie o to, co według mnie jest u nas przyczyną oziębłości duchowej i braku przebudzenia, miałem na to wiele odpowiedzi i wyjaśnień. Mówiłem, że taką przyczyną dla jednych jest bogactwo i dostatek materialny, dla innych zaś odwrotnie — nadmierne ubóstwo, które zmusza ich do kradzieży. Mówiłem też, że dla białego misjonarza nie łatwo jest pracować wśród czarnych, w których jest wojowniczy i polityczny duch, i którzy nie chcą zostawić swego pogaństwa oraz własnych tradycji, uważając chrześcijaństwo za religię białych. Prócz tego byłem przekonany, że mężczyźni w tym świecie nie są zdolni do czegoś innego, tylko do cudzołóstwa i pijaństwa. Młodzież obwiniałem o życie światowe, uważając, że dziewczyny mają w głowie tylko chłopców, a chłopcy — dziewczęta, seks i pożądliwości ciała.

W ten sposób ciągle obwiniałem o brak przebudzenia innych i wszędzie widziałem grzechy oraz błędy w swoich bliźnich, w społeczności, w kaznodziejach, którzy sami są zaledwie letnimi. Lecz kiedy rzeczywiście szczerze modliliśmy się o przebudzenie, Pan rozpoczął od tego, że oświecił Swoim światłem moje własne życie i zmusił mnie, abym zajął się własnymi grzechami.

Później nie miałem czasu, żeby zauważać grzechy i błędy innych, gdyż widziałem tylko swoje. W tym czasie zapomniałem o wszystkich ludziach i byłem zajęty, jeżeli tak można się wyrazić, tylko samym sobą. Do tego byłem tak ślepy duchowo i głuchy, że mając oczy, nie widziałem i mając uszy, nie słyszałem. Wiedziałem tylko to, że ja — dziecko Boże, jestem zbawiony i jestem kaznodzieją ewangelii. Byłem przekonany także, że moje powołanie polega na tym, żeby mówić innym o upamiętaniu, co też robiłem przez 12 lat, wzywając ludzi do pozostawienia swoich grzechów i przyjęcia Jezusa jako osobistego Zbawiciela. W ten sposób gorliwie pracowałem mówiąc, że będę głosił do tej pory, póki ogień nie zstąpi z nieba. Jednak ogień nie zstępował i tak trwało to do tej pory, póki Pan nie objawił mi prawdziwej przyczyny tego, położywszy Swój palec na mnie. Od tej pory minęło wiele lat, lecz ciągle pamiętam wszystko tak, jakby to było wczoraj. Myślę, że dla was też będzie to interesujące, jeśli opowiem o tym po kolei.

Tak więc, jak już mówiłem, postanowiwszy głębiej studiować Słowo i badać Pismo, zbieraliśmy się w tym celu każdego rana i każdego wieczora przez dwa lub trzy miesiące. Nasze nabożeństwa odbywały się wtedy w starej oborze, którą adaptowaliśmy na dom zgromadzeń, wyrzucając najpierw stamtąd cały nawóz, a potem dobrze czyszcząc i bieląc ją. W tym czasie jeszcze nie byłem zdolny zrozumieć tej lekcji, którą Pan chciał mi przekazać: „Erlo, jeżeli chcesz, by Mój Duch Święty działał przez ciebie, to i ty musisz przejść najpierw przez proces oczyszczenia”. Dopiero po tym, gdy Pan wprowadził mnie w ten proces, mogłem zobaczyć, jak dużo nawozu było w moim sercu, co zasmucało Bożego Ducha Świętego, przeszkadzając Mu dokonać tego, o co tak usilnie modliliśmy się i prosiliśmy. Często nie jesteśmy tymi kanałami, przez które mogłyby płynąć czyste wody żywe. Dlatego, opowiadając o sobie, chcę na swoim własnym przykładzie pokazać wam, dlaczego Duch Boży nie może działać przez nas, jeśli jesteśmy tylko niezdatnymi do użytku naczyniami i zepsutymi narzędziami, podobnymi do tego, jakim byłem kiedyś ja.

Tak oto, pewnego razu w sobotę, po porannym zgromadzeniu podeszło do mnie paru Zulusów i poprosili, żeby przenieść wieczorne zgromadzenie na godzinę czternastą, aby ci z nich, którzy mieszkali daleko, mogli wrócić do domu za dnia. Oczywiście chętnie zgodziłem się na to.

Kiedy w wyznaczonym czasie zebraliśmy się, zwyczajnie spojrzałem w okno i zobaczyłem sędziego, burmistrza, naczelnika poczty i naczelnika policji, którzy przyszli zabawić się na plac taneczny, który był po drugiej stronie drogi, naprzeciw naszej obory. Nagle zrobiło mi się wstyd i pomyślałem o tym, co oni powiedzą o mnie, kiedy zobaczą, że ja tutaj z czarnymi modlę się i płaczę klęcząc na kolanach. Na pewno pomyślą, że z moją głową nie jest wszystko w porządku. Co robić? Może odłożyć to zgromadzenie, mówiąc czarnym, żeby przyszli o godzinie 6 wieczorem, po tym, gdy ci ludzie rozejdą się? Lecz, co wtedy o mnie pomyślą Zulusi, którym już obiecałem?

Myślałem tak dalej, gdy nagle do głowy przyszła mi dobra myśl: „Zamknę okno i wtedy z ulicy nie będzie można słyszeć, co odbywa się tutaj w środku.” Wstawszy, podszedłem do okna i w tym momencie, kiedy je zamykałem, jakiś głos powiedział mi: „Dobrze, Erlo, zamknij okno. Wtedy wy będziecie w środku, a Ja pozostanę na zewnątrz i nie będę mógł wejść do was.”

Drodzy przyjaciele, ten głos zrozumiałem od razu. W jednym momencie stało mi się jasne, że to nie było okno ani szyba, nie biali ludzie, znajdujący się na zewnątrz, ale moja pycha i moje wysokie mniemanie, które oddzielały mnie od żyjącego Boga.

Tak pierwszy raz w swoim życiu poznałem, że Duch Boży jest prawdziwie Duchem Świętym. Do tej pory setki i tysiące razy mówiłem o Duchu Świętym, lecz nigdy nie przeżywałem Jego świętości. Głosiłem o Duchu Świętym sam nie rozumiejąc, o czym właściwie mówię. I oto teraz, w Swojej wielkiej łasce, Pan objawił mi coś z świętości Swojego Ducha. W tym samym momencie zrozumiałem, jak wstrętnie i obrzydliwie wygląda pycha w oczach Pana. Świadomość tego tak wstrząsnęła moją duszą, że stojąc przed tą niedużą grupką chrześcijan gorzko płakałem jak małe dziecko. Podniósłszy oczy zobaczyłem nagle przed sobą słowa, napisane grubymi literami: „Bóg pysznym się sprzeciwia”.

O, drodzy przyjaciele! Wtedy zacząłem rozumieć, gdzie stoję ja i gdzie stoi Bóg. Do tej pory zawsze myślałem, że przyczyną wszystkich moich nieszczęść jest diabeł, który ciągle walczy ze mną. Teraz zaś Pismo Święte powiedziało, że przeciwnikiem moim jest sam Bóg. Gdyby przeciwstawiał się mi tylko szatan, to miałbym nadzieję na pomoc Pana, aby go pokonać; lecz jeśli sprzeciwia mi się sam Bóg, wtedy nie mam żadnej nadziei. Nigdy nie myślałem, że w moim życiu są dwie przeciwstawiające się sobie moce, dwa olbrzymy: diabeł — książę tego świata i wielki, wszechpotężny Bóg. — Erlo! — wstrząśnięty mówiłem do siebie. — Twoja sytuacja jest beznadziejna. —

Drodzy przyjaciele! We wszystkim, co spotykamy w naszym życiu, najważniejszym dla nas powinno być jedno — żeby Bóg był z nami. Jeżeli Pan jest z nami, kto może być przeciwko nam? Nawet jeżeli cały świat zwróci się przeciwko nam, lecz Bóg będzie po naszej stronie, zwycięstwo będzie nasze. Związek jednego tylko człowieka z wszechpotężnym Bogiem jest mocą bez porównania większą niż moc całego świata i diabelskiej ciemności. Jeżeli zaś cały świat jest z nami, a Bóg przeciwko nam — wtedy nie mamy żadnej nadziei.

Teraz, kiedy poznałem, że sprzeciwiał mi się sam Bóg, pysznemu i wyniosłemu, w końcu otworzyły mi się oczy i w jednym momencie zrozumiałem, dlaczego przez minione 12 lat wszystko w moim życiu wyglądało tak, jak wyglądało; dlaczego ludzie nie upamiętywali się, dlaczego gleba ludzkich serc pozostawała twarda i niepodatna, dlaczego moje zwiastowanie przynosiło tak mało owocu. Jak mogłem oczekiwać czegoś innego, jeżeli ze mną nie było Boga?

Nie jestem z natury człowiekiem, który szybko i łatwo płacze, ale w tym momencie nie powstrzymywałem swoich łez. Wstydziłem się moich grzechów. Moje serce pękało z bólu i stojąc przed tą maleńką społecznością ryczałem jak małe dziecko. Wszyscy ze zdumieniem patrzeli na mnie nie rozumiejąc, co się stało. Wtedy, nie przestając płakać, powiedziałem im, że jestem grzesznikiem, że w sercu moim żyje pycha i że sam Bóg mi się sprzeciwia. Później, nie mając więcej siły mówić, wezwałem wszystkich do modlitwy i upadłszy na kolana, wołałem: „Panie, wybacz mi! W tym świecie nie ma człowieka, który byłby takim wypaczonym i nieczystym, jak ja. Jestem największym grzesznikiem wśród wszystkich grzeszników. Zmiłuj się nade mną, Boże, zbaw mnie!”

Tak, pycha i wyniosłość były tymi moimi grzechami, które Pan ujawnił najpierw, ukazując je w całej ich nagości. Później zaczął On otwierać moje serce i jego głębię, pokazując jeden grzech za drugim i dokonując nade mną Swojej pracy oczyszczenia. Był to czas świąt Bożego Narodzenia. W minionym okresie ten czas był bardzo radosnym i szczęśliwym dla naszej rodziny, a szczególnie dla nas, sześciorga dzieci. Już miesiąc przed świętami śpiewaliśmy pieśni świąteczne. Czuliśmy w sobie ten cudowny czas i cieszyliśmy się, jak jaskółki, lecące na ciepłe południe. Lecz Boże Narodzenie 1966 roku było szczególne. Po święcie podszedł do mnie pewien brat Zulus i zapytał mnie, czy wiem, że było Boże Narodzenie. Nie, tego nie wiedziałam. Po prostu zapomniałem o tym. Nie mieliśmy kazania na bożonarodzeniowy temat, nie było choinki ani ozdób, nie było bożonarodzeniowego nastroju. Lecz było to najbardziej błogosławione Boże Narodzenie w moim życiu. Bóg był zajęty mną. Myślałem tylko o jednym i błagałem Boga, aby wybaczył mi i zmiłował się nade mną. Wszystko inne nie istniało dla mnie.

Parę dni po wydarzeniu w oborze, kiedy nasza maleńka społeczność znów zebrała się, aby studiować Słowo i modlić się, przyjechałem tam z opóźnieniem. Słyszałem śpiew i coś pobudzało mnie, aby od razu iść na nabożeństwo, jednak powstrzymałem się myśląc, że nie mogę tego zrobić, gdyż powinienem najpierw przebrać się. Przecież nie mogę w moim codziennym ubraniu bez marynarki i krawata stanąć przed zebranymi z Biblią w rękach! Co powiedzą wtedy o mnie ludzie i co pomyślą? Jakie wrażenie wywrze to na nich? W tym momencie w mojej świadomości stanęły trzy osoby, których poglądy szczególnie ceniłem.

I nagle, jak błyskawica, uderzyły mnie słowa mojego ulubionego proroka Eliasza, które wypowiedział on, stojąc przed swoim bezbożnym królem Achabem: „Królu! Bóg przed którym stoję…” Zastanówcie się nad tymi słowami, przyjaciele, i wyobraźcie sobie sytuację, w której był wtedy prorok! Czy wiecie, co to znaczy stać przed królem, przed władcą swego kraju? Zdarzyło się wam przeżyć coś takiego? Mnie się zdarzyło stać przed królem, przed premierami i prezydentami kraju, dlatego wiem, co to jest.

I oto prorok Eliasz, stojąc przed królem, mającym władzę zabić lub uwolnić go, mówi do niego z odwagą: „Królu! Bóg, przed którym stoję…” Stojąc przed swoim ziemskim królem tak odczuwał obecność Bożą, że widział przed sobą tylko Jego jednego. Obecność Króla wszystkich królów była dla niego nieporównanie ważniejsza niż obecność ziemskiego króla. A ja? Ja nie mogę tak powiedzieć. A przecież stałem nie przed królem, ale przed poglądem ludzi, którzy byli starszymi w społeczności. Denerwowało mnie, że będą oni myśleć i mówić o mnie. Zdarza się, że stoję przed społecznością i głosząc zapytuję siebie o to, czy może to się im podobać, czy przyjmą to chętnie, czy nie; czy zranię ich swoimi słowami, czy nie. Ja nie pytam siebie o to, jak patrzy na to i co powie przy tym Bóg. Bardziej mnie obchodzi pogląd ludzi.

Tu zrozumiałem, przyjaciele, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się kaznodzieja i pastor zboru, kiedy głosząc ewangelię, stara się podobać przy tym ludziom, dobierając słowa według ich serca. W tej samej chwili Pan przypomniał mi słowa, które wypowiedział apostoł Paweł: „Bo gdybym nadal ludziom chciał się przypodobać, nie byłbym sługą Chrystusowym” (Gal 1:10).

— Pawle! — wykrzyknąłem. — Mówiłeś też, że nie chcesz, głosząc innym, samemu okazać się niegodnym. Lecz w jakiej sytuacji jestem teraz ja i jak wyglądam w świetle Słowa Bożego? Przecież zawsze mówiłem słuchaczom, że przychodzę do nich jako sługa Jezusa Chrystusa, zaś w rzeczywistości byłem takim, który godzien był, aby go wyrzucono ze zboru. —

Tak oto Słowo Boże osądziło mnie. Jezus nie na próżno mówił, że przyszedł nie po to, żeby sądzić świat, lecz słowo, które On mówił, będzie naszym sędzią. Mogłem przekonać się o tym, przeżywszy w praktyce, co to znaczy, głosząc innym, samemu być odrzuconym.

Wstrząśnięty stałem i płakałem, kiedy nagle niezauważalnie przed moimi oczami stanął obraz, który i dziś jeszcze mógłbym namalować wam, gdybym był malarzem. Widziałem ogromną świątynię pogańską z mnóstwem bóstw i bałwanów. W tej świątyni zobaczyłem pewnego człowieka, który przechodził od jednego bałwana do drugiego, klękał przed nimi i pochyliwszy głowę do samej ziemi, kłaniał się i modlił do nich. Kiedy odwrócił twarz w moją stronę, z przerażeniem odkryłem, że tym człowiekiem byłem ja. Tak Pan pokazał mi, jak On widzi mnie i kim jestem w Jego oczach.

Z powodu tego widzenia serce mi pękało. Gotów byłem krzyczeć. Przez dwanaście lat mówiłem innym ludziom, żeby nie kłaniali się obcym bogom, gdyż tylko Pan jest naszym jedynym Bogiem, a wszystko inne jest bałwochwalstwem, które pochodzi od diabła. Teraz zaś mogłem zobaczyć, jak sam modliłem się do innych bogów, jak kłaniałem się ludziom i ich poglądom, co w oczach Bożych było niczym innym, tylko bałwochwalstwem. Trudno przekazać jest słowami, co przeżyłem wtedy w tych chwilach. Z powodu nieznośnego bólu duchowego wszystko pływało i kołysało się przed moimi oczami. Długo tak stałem, nie mając siły ruszyć się z miejsca; w końcu, zawróciwszy i chwiejąc się, wolno wszedłem do pomieszczenia zgromadzenia. W tej chwili nie mogłem głosić, nie mogłem uczestniczyć w studiowaniu Słowa, mogłem tylko przez łzy powiedzieć: „módlmy się”, i upadłszy na kolana, płacząc błagałem: „Panie, wybacz mi! O, bądź miłosierny dla mnie, grzesznego!”

Był to czas w moim życiu, w którym zapomniałem, że kiedykolwiek nawróciłem się i byłem dzieckiem Bożym. Jedna rzecz — mówić o Bogu, inna rzecz — samemu spotkać Boga i przeżyć to spotkanie z Nim.

— O, Panie! — wołałem. — Zmiłuj się nade mną, grzesznikiem! Zniszcz wszystkich bożków, które są w moim życiu! — Teraz już nie byłem zajęty ubóstwem i bogactwem innych ludzi, grzechami młodzieży i błędami moich bliźnich. Byłem grzesznikiem. Wszystko pozostałe zapomniałem.

Tak oto, jeszcze przed rozpoczęciem przebudzenia, Bóg wziął mnie w Swoje żarna, które mielą wolno, lecz dokładnie. I kto jeszcze nie przeszedł przez coś podobnego, ten może nie zrozumieć, o czym teraz mówię. Lecz kto już to przeżył, ten wie, co mam na myśli.

Wtedy zapomniałem, że przez dwanaście lat byłem kaznodzieją ewangelii, zapomniałem o swoim wykształceniu duchownym a błagałem tylko, jak ten celnik w świątyni: „Panie, zmiłuj się nade mną, gdyż jestem grzesznikiem!” Jak celnik biłem się w pierś mając świadomość, że jestem największym grzesznikiem, potrzebującym głębokiego upamiętania i odpuszczenia. Byłem tak głupi, ślepy i głuchy, że Pan musiał wziąć mnie za kark i dosłownie dotknąć nosem każdego mojego grzechu.

W jednym z takich dni szedłem jak zwykle na nabożeństwo modlitewne z Biblią w rękach. Moja droga prowadziła obok sklepu, przy którym zebrało się mnóstwo ludzi. Mijając ten tłum, zwyczajnie dotknąłem swojej twarzy i zaraz zauważyłem, że nie ogoliłem się. Byliśmy nauczeni jeszcze w dzieciństwie, że dla mężczyzny było hańbą pojawienie się wśród ludzi nie ogolonym. Nawet zatrzymałem się. Od razu mimo woli przemknęła myśl: „Co powie świat, zobaczywszy mój taki niechlujny wygląd?” I znów, jak błyskawica, uderzyły mnie słowa: „Co powie o tobie świat? Ale czy Biblia nie mówi, że umarliśmy dla świata i umarliśmy dla grzechu?” Tak znów Słowo Pisma przemówiło do mnie i znów światło wlało się do mego umysłu oraz serca.

Widzicie, przyjaciele! Podczas przebudzenia Słowo staje się żywym i działającym. Ono poraża nas, przenikając na wylot nasze serce. W takim czasie już nie możemy być podobni do gęsi i kaczki, z których woda spływa, gdy tylko wyjdą z wody na brzeg, lub do kamienia, który przez lata leży w wodzie, będąc w środku suchym. Podczas przebudzenia Słowo Boże jest rzeczywiście takim młotem, który rozbija skały.

— Panie! — mówiłem. — Wierzę w Ciebie, ale wierzę zupełnie nie tak, jak powiedziano w Piśmie. Przecież mówi ono, że wierzący w Ciebie jest martwy dla świata! Zaś ja — nie umarłem dla świata. —

Tak, nie byłem martwy dla świata. Świat żył we mnie i miał duży wpływ na mnie. Zasiadał on na tronie mojego serca, kierując mną. Byłem bardziej martwy dla żywego Boga niż dla świata.

Tak otrzymałem klucz do zagadki. Pozostając żywym dla świata i dla grzechu, nie byłem zdolny tak wierzyć, jak mówi Pismo, a znaczy to, że nie mogłem być też źródłem wód żywych. Przecież Pan powiedział zupełnie wyraźnie, że rzeki wód żywych wytrysną z wnętrza tego człowieka, który wierzy właśnie tak, jak powiedziano w Piśmie. Teraz mogłem zrozumieć, dlaczego moje życie było podobne do suchej bezwodnej pustyni, dlaczego serca ludzkie były zamknięte dla Słowa, które głosiłem, i dlaczego w mojej służbie nie spełniały się słowa obietnic Bożych. Zrozumiałem też, dlaczego u nas w Południowej Afryce nie ma przebudzenia. Przyczyną tego byłem ja, gdyż sam byłem przeszkodą na drodze Pana. On nie mógł działać przeze mnie, bo w życiu moim i sercu było tyle rzeczy szatańskich, które tłumiły i gasiły Ducha Bożego. A przecież przebudzenie jest sprawą właśnie Ducha Bożego — Ducha Świętego.

Z powodu tej świadomości serce moje skruszyło się i płakało. Nie znajdowałem spokoju i zacząłem błagać Pana, żeby pomógł mi pokonać to wszystko, abym stał się nowym człowiekiem i naczyniem, którego Bóg by użył. W odpowiedzi na to pokazał On mi letni stan mojego serca. Widziałem trzy poziomy. Na najniższym poziomie było zebranych dużo ludzi, na średnim — znacznie mniej, a ich wyciągnięte, długie twarze wyglądały zmęczone i smutne. Na najwyższym poziomie znajdowało się zaledwie parę osób, lecz ich twarze lśniły i promieniały, jak oblicza aniołów. Byli oni pełni życia i światłości. O, jakże chciałem być takim, jak ci na górnym, trzecim poziomie!

Nie od razu zrozumiałem głębię znaczenia tego widzenia. Lecz po paru dniach, kiedy jak zwykle otworzyłem swoją Biblię, przed moimi oczami widniały słowa Pana: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, żeś letni, a nie gorący ani zimny, wypluję cię z ust moich” (Obj 3:15–16). Tak Pan pokazał mi, że są zimni, letni oraz gorący chrześcijanie i jak obrzydliwie wygląda w Jego oczach letni stan duchowy.

W dosłownym przekładzie z greckiego oryginału słowo „wypluję” oznacza zwrot treści żołądka na zewnątrz i pochodzi od słowa „wymioty”. Oczywiście wiecie, przyjaciele, że wymioty powstają u człowieka, kiedy jest on chory. Przy tym nie ma spokoju i ulgi do tej pory, póki nie zwróci, to jest nie wydali z siebie tego, co znajduje się w jego żołądku.

Rozumiecie, dlaczego o tym mówię? Czy wiecie, że każdy wierzący człowiek, który duchowo nie jest zimny ani gorący, a tylko letni, przynosi Panu tylko cierpienie? Jeżeli powiemy obrazowo, to taki chrześcijanin, będący w Panu, powoduje u Niego mdłości i Pan męczy się do tej pory, póki w końcu nie wydali go z Siebie precz.

Tym porównaniem chcę powiedzieć tobie, drogi przyjacielu, że jeżeli jesteś w Panu, to jeszcze nie jest to pełną gwarancją na bycie z Nim w wieczności. Będąc tylko letnim, jesteś na niebezpiecznej drodze. Pan mówi, że lepiej już być zimnym, zatwardziałym poganinem, niż tylko letnim chrześcijaninem. Taki letni chrześcijanin jest najlepszym obiektem dla diabła i dlatego jest najgorszym dla miłującego Boga.

Muchy zbierają się na kupie obornika, a diabeł i jego duchy — tam, gdzie znajdują się letni chrześcijanie. Letność jest idealnym miejscem z potrzebnym klimatem dla mocy szatańskich. Przecież tam nie jest im zbyt chłodno ani zbyt gorąco. Kąpiąc się, mieszamy gorącą i zimną wodę. Tak samo i szatan chętnie „kąpie się”, wykorzystując jednocześnie i to, i co innego. W rękach diabła letni chrześcijanie są najlepszym jego narzędziem.

Jeżeli chcecie zapoznać się ze złymi myślami, z dużymi grzechami i „malutkimi grzeszkami”, to udajcie się do letnich chrześcijan. Tam znajdziecie wszystko, co jest i co można tylko wymyśleć. Apostoł Paweł, zwracając się do Koryntian pisze, że wśród nich są takie grzechy, o których nie słychać nawet pośród pogan. I rzeczywiście tak jest. Mógłbym teraz wyliczyć bardzo dużo takich grzechów, dla których poganie nie mają nawet nazwy. Jednak wśród letnich chrześcijan można je znaleźć.

Tak więc, jeżeli Jezus nie kłamie i Słowo Boże nie wprowadza nas w błąd, to biada temu z nas, kto jest chrześcijaninem, lecz jego stan duchowy nie jest zimny ani gorący. Biada duszy, która nie płonie dla Chrystusa! Lepiej byłoby dla niej być zimną niż tylko letnią. Nie ma pobudzenia do modlitwy, do czytania Słowa Bożego, gdy tymczasem gazeta często jest w rękach. Płonąć dla Pana, pozyskując dla Niego nowe dusze, — nie, tego też nie ma; stało się to czymś drugorzędnym, są sprawy poważniejsze. Tacy letni chrześcijanie z długimi twarzami, to chrześcijanie, którzy nie mają gorącego serca, których droga biegnie od jednego upadku do drugiego. Jak często skarżą się oni, że im nic nie udaje się. Ale przecież jest to zrozumiałe! Jak może towarzyszyć im powodzenie, jeśli Bóg nie jest z nimi? Tacy są dla Niego tylko obrzydliwością.

Zrozumcie mnie dobrze, drodzy przyjaciele, i uwierzcie, że z naszą letnością nie może być dla nas nieba, a tylko piekło, które przygotowane jest dla takich. Świadomość tego powinna wstrząsnąć nami i wyprowadzić nas ze snu duchowego, żebyśmy w końcu zaczęli się modlić: „Panie, zmiłuj się nade mną, grzesznym!”

Właśnie tak stało się ze mną. Kiedy Pan objawił i pokazał mi letni stan mojego serca, zrozumiałem, że wszystkie moje grzechy pochodzą z tej duchowej letności. Pamiętam, gdy rzucając się na łóżku, płakałem i krzyczałem do Boga: „Panie, daj mi serce płonące, płonące dla Ciebie dzień i noc! Zedrzyj ze mnie tę letność, całe moje lenistwo duchowe i opieszałość! Daj mi serce według Twojej woli! Panie, zmiłuj się nade mną! Przyszedłeś po to, żeby zapalić ogień. Rozpal go w moim sercu! Zacznij tutaj, ode mnie, Panie! Weź moje życie! Zrób ze mną to, co Ty chcesz, jak uważasz…!” A Pan szedł dalej i dalej, kontynuując nade mną Swoją rozpoczętą pracę.

Pewnego razu przyszły mi na pamięć słowa, które bardzo wiele lat temu wypowiedział premier naszego kraju. Zwracając się wtedy do nas, ludzi różnych narodów, żyjących w Południowej Afryce, mówił, że powinniśmy kochać tych, którzy są obok nas, tak jak samych siebie. I oto, po upływie wielu lat, Pan przypomniał mi to. „Pamiętasz te słowa? — mówił On do mnie. — Tego człowieka już nie ma. Został zabity. Lecz pamiętasz, jak mówił, że musicie kochać swoich bliźnich tak, jak samych siebie. Zaś dziś mówi ci o tym nie premier twojego rządu, ale Król wszystkich królów i Pan wszystkich panów. Powiedz Mi, Erlo, czy kochasz swego bliźniego, jak siebie samego?”

Tak… Jeżeli stajesz przed żywym Bogiem i On zadaje ci pytanie, to trzeba dobrze pomyśleć, zanim Mu się odpowie.

— Panie! — powiedziałem, — Mówiąc prawdę, to swoje życie oddałem dla czarnych. Ze względu na nich poświęciłem wszystko, co miałem; jednak pomimo to nie wiem, czy mogę powiedzieć, że rzeczywiście kocham ich tak, jak siebie samego.

— Erlo! — usłyszałem znów głos Boży. — Ja nie pytam, czy oddałeś za nich życie. Pytam, czy kochasz swojego bliźniego tą miłością, o której mówi Pismo. Czy kochasz go tak, jak siebie samego? —

W Pierwszym Liście do Koryntian 13:3 jest napisane: „I choćbym rozdał całe mienie swoje, i choćbym ciało swoje wydał na spalenie, a miłości bym nie miał, nic mi to nie pomoże.”

— Panie! — przyznałem się. — Jeśli mam być szczerym, to nie mogę powiedzieć, że kocham swego bliźniego dokładnie tak, jak siebie samego. Przecież, jeżeli muszę gdzieś przenocować i proponują mi łóżko, albo kiedy przychodzi czas obiadu i dają mi jeść, nie powstaje u mnie nawet myśl o tym, żeby zapytać, czy wszyscy inni mają miejsce do spania i czy mają co jeść. Jeżeli coś otrzymuję, wtedy jestem zadowolony i nie jest dla mnie ważne, czy mój bliźni ma to samo lub nie. O nie, Panie! Ja nie kocham swojego bliźniego, jak siebie samego. —

A Bóg kontynuował to, co zaczął, i robił następny krok. Mówił On do mnie:

— Jak chcesz, żeby z tobą postępowali ludzie, tak i ty postępuj z nimi; i to, co chcesz, żeby tobie uczynili inni, to samo czyń im ty. Czy tak postępujesz, Erlo?

— O, Panie! — prawie jęknąłem. — I to nie jest u mnie tak! O, mój Boże! Nie, tego też nie robię! Przychodząc w jakiekolwiek miejsce jako kaznodzieja, zawsze otrzymuję lepsze. Ludzie tak są przyjacielscy dla mnie. A jeżeli są nieżyczliwi, wtedy nie mogę im tego zapomnieć i mówię o tym. O swoich własnych grzechach oczywiście nie mówię, a o grzechach innych — niewątpliwie tak. O błędach innych — tak, lecz o moich własnych — rozumie się, nie.

— Erlo! — zwracając się do mnie, znowu mówił Pan. — Pierwszy musi stać się ostatnim, a kto z was jest największy — musi być najmniejszym i sługą wszystkich. Ja sam dałem wam tego przykład. Czy nie obmywałem nóg innym? Jako najmniejszy, czy Ja nie byłem sługą wszystkich?

— Panie! — I z tym u mnie nie jest tak. Inni umywają mi nogi, a nie ja im. Nie, nie jestem najmniejszym. (O, jak łatwo i nawet lekkomyślnie mogłem wcześniej o tym mówić! Lecz kiedy Pan stawia ciebie twarzą w twarz przed faktem, wtedy jest to poważne.)

— A jak wygląda u ciebie sprawa z czarnymi? — padło nowe pytanie. — Czy rzeczywiście jesteś dla nich sługą? (Tak, przyjaciele, przed ludźmi można uchylić się od podobnego pytania, lecz przed żywym Bogiem jest to niemożliwe.)

— Panie! — błagałem. — Tylko nie to! Po prostu nie mogę tego zrobić. Przecież, jeśli gdzieś przyjeżdżam, to podchodzi do mnie jakiś człowiek i bierze mój bagaż. A teraz, znaczy, jeśli przyjedzie czarny lub ktokolwiek, to sam muszę podejść i wziąwszy jego bagaże, pomóc je nieść. Nie! Muszę być najmniejszym? Nie, Panie, nie! Sługą wszystkich? Muszę służyć każdemu?! Jest to niemożliwe, Panie! Przecież ludzie siądą mi na kark i będą mną pomiatać! Nie będę miał wtedy żadnego autorytetu. Co z tego wyjdzie? Nie, Panie, tego nie mogę! Jeżeli muszę tak żyć, to po prostu nie będę mógł istnieć. Przecież wtedy stracę swoje własne życie!

— To jest właśnie to, czego Ja chcę! — odpowiedział Pan. — Czy nie wiesz, że ten, kto zachowa życie swoje, straci je, a kto straci je ze względu na Moje imię, otrzyma życie wieczne? Erlo, idź w śmierć!

— O, Panie! Czy jest cokolwiek, co byłoby tak ciężkie, jak umieranie? Umrzeć! Wszystko zostawić! Wszystkiego się wyrzec! Wyrzec się samego siebie! Być gotowym wejść w śmierć!

I znowu słyszałem głos Pana:

— Erlo! Jeżeli nie jesteś gotów być sługą wszystkich, być najmniejszym, być nic nieznaczącym, to przestań modlić się o przebudzenie! — Tak znalazłem się w kropce, w kleszczach…

Dzień i noc trwała ta walka. Budząc się w nocy, byłem cały mokry. W tym czasie nie byłem chory, nie miałem grypy, nie miałem temperatury. Nie, przyczyną tego była walka, odbywająca się w moim sercu. Niekiedy wydawało się, że tego nie wytrzymam. A Pan, nie przestając, szedł dalej. Pewnego razu powiedział On do mnie:

— Erlo, to, co robisz najmniejszemu, wierzącemu we Mnie, czynisz dla Mnie. I dlatego w dniu sądu Ja będę sądzić tak: wezmę najmniejszego w twoich oczach i wiedz, że to, co uczyniłeś temu człowiekowi, uczyniłeś dla Mnie. —

Byłem wstrząśnięty: — Co… Panie…? — (Wiesz, przyjacielu, jeżeli Pan rozmawia z tobą, to Słowo, które, wydawać mogłoby się, znałeś, zaczyna nagle objawiać się jakoś szczególnie i wtedy staje się ci zrozumiałe jego prawdziwe znaczenie.)

I oto zapytałem siebie, kto jest najmniejszy w moich oczach. I wy zadajcie sobie to pytanie. Kto w waszych oczach wygląda na najmniejszego? Chcecie sprawdzić swoje życie duchowe, jak ono jest głębokie? Czy chcecie zmierzyć swoją miłość do Pana i dowiedzieć się, jak jesteście blisko Niego? To spójrzcie na wasz stosunek do najmniejszego w waszych oczach, który wierzy w Jezusa Chrystusa. Wiecie, że wasz stosunek do Pana nie jest bliższy niż do tego człowieka i kochacie Jezusa wcale nie więcej niż jego? To jest rzeczywistym i prawdziwym obrazem waszego chrześcijaństwa w świetle wieczności. Wszystko pozostałe, to tylko kłamstwo i oszustwo, i jest tylko zewnętrznym, „świętym” blichtrem, gdyż prawda, wypowiedziana przez Pana jest taka: „To, co uczyniłeś najmniejszemu, uczyniłeś dla Mnie.”

Tak, drodzy przyjaciele, jeżeli wszystko zobaczysz w świetle Bożym, może to tobą głęboko wstrząsnąć, przewróciwszy w tobie wszystko. Lecz to i dobrze, gdyż to, co znajduje się w twoim naczyniu, wyleje się na zewnątrz.

Tak i ja zmuszony byłem przyznać się przed Panem, że wszystko całkowicie jest nie tak, jak powinno być według Słowa. Czy dziecko ma ubranie, żeby się ubrać, czy jest mu ciepło, — to mnie nie wzrusza, póki mnie samemu jest ciepło. Jeśli nie śpię obok człowieka, który chrapie, — wtedy wszystko jest dobrze; niech z takim śpią inni. Lecz przecież przyjdzie ten dzień, kiedy Pan powie: „Czy wiesz, że to Ja byłem z tobą i Ja chrapałem?” I wtedy nie pozostanie nic innego niż tylko powiedzieć: „O, Panie! Gdybym o tym wiedział, to chętnie bym spał obok Ciebie…”

Oto tak możemy być doświadczani przez Boga. Doświadczani wtedy, kiedy tego nie oczekujemy. Pan pojawi się w postaci chorego, kaleki, niewidomego i ubogiego, w postaci poniżonego przez nas brata lub siostry i będzie oczekiwał od nas miłości oraz współczucia. W tym momencie będziemy zważeni na wadze Słowa Bożego i wtedy zostanie zmierzona nasza prawdziwa miłość. To wszystko jest rzeczywistym faktem, przyjaciele, i jeśli nie jesteśmy gotowi przyjąć tego poważnie teraz, jeśli dziś nie spojrzymy temu szczerze w oczy, to przyjdzie nam uczynić to w dniu sądu. Na pewno to się stanie, jeżeli Pan nie jest kłamcą i jeżeli słowa Pisma Świętego są prawdą.

Pewnego razu, stojąc pod drzewem, mogłem obserwować taki widok. Paru czarnych, których nie znałem, śmiejąc się rozmawiali między sobą, pokazując na mnie.

— Zobaczcie, jak wygląda ten biały! — mówili. — Na pewno jest pijakiem, ale nie z tych najgorszych! — Nie wiem, jak wyglądałem wtedy, lecz tak oto może Pan poniżyć pysznego i wyniosłego. Wcześniej patrzyłem na innych z góry, ale kiedy Pan rozpoczął nade mną swoje dzieło, wtedy inni ludzie patrzyli na mnie z góry.

Mijały dni, a Pan ciągle jeszcze przechodził przez moje życie, ujawniając moje sprawy i wyciągając na światło dzienne wszystko, co było ukryte. Mówił On do mnie:

— Erlo, kiedy rozmawiałeś z tym dzieckiem, z tą kobietą i z twoim bratem, czy robiłeś to tak, jak robiłby to Jezus? Czy twoje zachowanie było Jego zachowaniem? Czemu milczysz, Erlo? Powiedz Mi, jak z tobą to wygląda i jak przedstawia się ta sprawa?

Wtedy już nie wytrzymałem: — Panie, nie mogę dłużej… Panie, ja dłużej tak nie mogę! —

Wtedy usłyszałem Jego słowa, skierowane do mnie: — Erlo! Czy ty nie błagałeś o przebudzenie? A teraz mówisz Mi, że dłużej nie możesz. Cóż, dobrze. Wtedy zostaw to. Wtedy Ja nie przyjdę. Prosisz o przebudzenie, błagając Mnie, abym przyszedł do was, a kiedy Ja przychodzę i zaczynam działać, ty mówisz, że nie możesz. Czyżbyś nie wiedział, że kiedy Ja przychodzę, to zaczynam sąd od domu Bożego, a nie od tych, którzy znajdują się poza nim? —

Możecie teraz zrozumieć, drodzy przyjaciele, dlaczego tak dużo ludzi modli się o przebudzenie, lecz bardzo niewielu otrzymuje to, o co prosi. Wielu z nich kończy swoją ziemską drogę i umiera, nie doczekawszy się przebudzenia. I wiecie dlaczego? Dlatego, że dla niektórych takich pobożnych modlitwa o przebudzenie jest niczym innym, tylko grą pobożnych słów w ich ustach. Lecz Pan nie lubi teatru. Z obłudnikami nie chce On mieć nic wspólnego. Wierzę całym sercem i mówię to wszystkim jawnie, że jeżeli nasze życie zgodne jest ze Słowem Bożym, wtedy nie ma potrzeby prosić o przebudzenie, gdyż ono jest nieuniknione jako naturalny skutek takiego życia i takiej wiary. Nie trzeba też modlić się o strumienie wód żywych, gdyż, gdy tylko nasza wiara zacznie odpowiadać Pismu, one są tuż, niezwłocznie same wytrysną z naszego życia i naszego wnętrza. Tak więc, jeżeli już modlić się, to lepiej błagać Pana o to, żeby pomógł On nam doprowadzić swoje życie do porządku i pozyskać wiarę, która byłaby rzeczywiście taką, jak mówi o niej Pismo Święte.

I tak, Pan pracował nade mną do tej pory, póki w końcu nie powiedziałem: — O, Panie! Czyń to, co Ty chcesz! Jestem gotowy zapłacić każdą cenę, nawet jeśli przyjdzie mi zakosztować śmierci. Jestem gotowy. Chcę być gotowy. I jeżeli Ty widzisz, że to jeszcze jest nie tak, to uczyń mnie takim! —

Jednak przy tym ośmieliłem się powiedzieć Bogu coś takiego, za co i dziś jeszcze bardzo mi wstyd. Prosiłem Go: — Panie, poślij nam przebudzenie, tylko, proszę, zrób to tak, żeby we wszystkim był porządek; żeby wszystko szło według obyczajów, do których przywykliśmy; żeby wszystko było jasne i wyraźne, bez namyślania się i wymyślania. — (Do tego czasu mieliśmy już swoje porządki i prawa, swój ustalony tryb pobożnego życia chrześcijańskiego.)

W odpowiedzi na to Pan surowo powiedział mi: — Erlo! Kim jesteś ty i kim jestem Ja? Czyżbyś ty był Moim nauczycielem, a Ja twoim uczniem? Czy możesz wskazywać Mi, jak postępować? Jeśli Mój Duch działa i Ja zaczynam Swoją sprawę, to robię tak, jak Ja chcę, a nie tak, jak ty tego chcesz. I dlatego, jeśli się nie uniżysz przede Mną, jeśli nie zostawisz swojej drogi i swego wyobrażenia, wtedy Ja nie przyjdę. Gdyż twoje drogi, to nie Moje drogi, a twoje myśli, to nie moje myśli. —

O, tak… Coś takiego zdolne jest rozbić i skruszyć serce.

Dziś rozumiem, oczywiście, że tylko to, w czym przebywa Bóg i co dokonywane jest przez Boga, jest prawdziwe. Wszystko pozostałe to tylko owoc rozumu i wymysłów ludzkich. Porządek jest tylko tam, gdzie jest Bóg. Gdzie nie ma Boga, tam nie ma i porządku. Nawet, jeśli zewnętrznie wygląda spokojnie i wszystko milczy, to w myślach wszystko się miota, roi się i kłębi. Tylko tam może być prawdziwy porządek, gdzie nad wszystkim panuje i wszystkim kieruje Pan. Bez tego porządku być nie może.

Kiedy Bóg działa, postępuje On tak, jak chce. My nie możemy wskazywać Mu i dyktować, nie możemy przewidywać za Niego, że to musi być tak lub inaczej. Bóg jest Panem, a Jego działanie jest suwerenne. Kierownictwo jest tylko Jego prawem. On nie jest naszym sługą, naszym dzieckiem ani naszym uczniem. On nie jest naszym malutkim pieskiem, którego wołamy i prowadzimy na smyczy tak, jak chcemy. Nie, On jest żywym Bogiem, Panem panów. I dopiero wtedy, kiedy damy Mu możliwość działania w naszym środowisku jako żyjącemu Bogu, może On przyjść do nas. Inaczej na próżno będziemy się modlić o działanie Boże.

Tak oto i w tym zagadnieniu Pan doprowadził mnie do tego, że zdolny byłem powiedzieć Mu o swojej gotowości przyjęcia Jego Bóstwa i niepodzielnego panowania.

Drodzy przyjaciele! Cały ten czas, póki Bóg był zajęty mną, nawet nie zauważałem, że ujawniając we mnie grzechy, jednocześnie zaczął oddziaływać przez to na serca innych. Ta sama fala upamiętania ogarnęła pozostałych, a Duch Święty czynił Swoją pracę w społeczności, objawiając każdemu jego grzeszność i doprowadzając do uświadomienia sobie tego oraz do upamiętania. Jeden szedł do drugiego, prosząc o odpuszczenie swojej nieżyczliwości. Inny osądzał siebie za to, że napominając swoje dziecko, robił to w nieprawidłowym tonie i bez pokoju w sercu. Mąż jednał się ze swoją żoną, żona — z mężem, dzieci — z rodzicami, przyjaciele — z przyjaciółmi. Mówili oni jeden do drugiego: „Wybacz mi, mówiłem o tobie źle. Wybacz mi, w moim sercu była gorycz przeciwko tobie. Wybacz, gdyż osądzałem ciebie, zamiast przyjść do ciebie osobiście, jak uczy tego Pismo.” Tak doprowadzali swoje życie do porządku i jednali się z bliźnimi.

Ktoś napisał do mnie list i prosił: „Bracie, wybacz mi! Mówiłem o tobie źle. Proszę, wybacz mi, gdyż jesteś sługą Bożym…” O, teraz nie miałem żadnego prawa egzekwować od innych, bo sam byłem grzesznikiem, który modlił się: „Panie, zmiłuj się nade mną! Zbaw mnie od moich grzechów!” Modlili się o to także inni, mówiąc: „Panie, zbaw nas, albo tutaj umrzemy.”

Tak Bóg pracował wtedy w naszych sercach i kontynuował Swoje dzieło do tej pory, póki nie oczyścił nas z tego wszystkiego, co zasmucało Jego Ducha. I kiedy z życia naszego zostały zabrane wszystkie szatańskie rzeczy, kiedy została przygotowana droga dla Pana, żeby mógł On działać, wtedy nagle, w jednej chwili, kiedy zupełnie nie oczekiwaliśmy tego, rozwarły się niebiosa, a Duch Święty zstąpił na nas ze Swojej wysokości tak, jak to zdarzyło się w czasach apostołów.

W Pierwszym Liście Piotra 4:17 czytamy, że dzieło Pana zawsze zaczyna się od sądu nad domem Bożym. Właśnie tu rozpoczyna się praca Ducha Świętego. Przy czym zaczyna On nie od grzechów innych ludzi, nie od grzechów naszych dzieci i nie od grzechów naszych rodziców, ale od naszych własnych grzechów. Droga żono, to nie zaczyna się od grzechów męża. Będziesz musiała zamiatać własny próg. I ty, mężu, zapomnij o grzechach swojej żony! Oczyszczaj swoje własne życie!

Przyjaciele moi, to jest dobra nowina. Nie trzeba czekać na bliźniego. To może rozpocząć się ode mnie i od ciebie. I wtedy koniecznie trzeba będzie zostawić swoje ulubione grzechy i wyrzucić ze swojego życia i swojego własnego serca wszystko, co zasmuca Ducha Świętego. Przecież rzecz w tym, że cudzy grzech, złe postępowanie i wady naszych bliźnich oraz naszych tak zwanych „wrogów” nie mogą zagasić płomienia Ducha Świętego w naszym własnym życiu.

Słowo Boże mówi nam nie na próżno, żebyśmy nie zasmucali Ducha Świętego i nie gasili Go, gdyż jest faktem, że właśnie ci, którzy poznali Pana, zdolni są czynić to, czego nie mogą robić bezbożnicy. Przecież nie oni, odrzucający Boga, a właśnie my, chrześcijanie, zasmucamy i gasimy Ducha Bożego swoim nieczystym życiem i swoimi grzechami.

Nie możemy oczekiwać, że niewierzący nawrócą się, jeżeli własne nasze życie, życie ludzi nawróconych, nie jest w porządku. A jeśli nawet to się zdarzy i ktoś nagle uwierzy przez nas, wtedy wypełnią się słowa, które mówił Jezus do faryzeuszów: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, że obchodzicie morze i ląd, aby pozyskać jednego współwyznawcę, a gdy nim zostanie, czynicie go synem piekła dwakroć gorszym, niż wy sami” (Mat 23:15).

Zbór i społeczność nie może być dalej niż kierujący. Jeżeli zaś społeczność i jej członkowie znajdują się na wyższym stopniu duchowym niż pastor, wtedy już nie jest ich kierującym. Własne życie kaznodziei powinno być czyste, a stosunki jego z Bogiem — prawidłowe, żeby Bóg mógł działać przez niego.

Jeżeli nie ma przebudzenia, to nie możemy winić o to nikogo innego, tylko samych chrześcijan. Jeżeli Bóg nie działa tam, gdzie się znajdujecie, to kto jest tego winien? Nie świat, nie cudzołożnicy, nie homoseksualiści, ale pobożni, którzy nazywają się domem Bożym. Dlatego od nich powinien rozpocząć się sąd Boży, czy oni tego chcą lub nie. I to jest prawdą! Czy to będzie słodkie dla nas, czy gorzkie, lecz trzeba to przełknąć. Być może stoicie na drodze działania Ducha Świętego, tak samo, jak i ja kiedyś. Przyjedźcie do nas do Południowej Afryki, a ja pokażę wam to miejsce w Mapumulo, gdzie stałem i płakałem zrozumiawszy, że właśnie ja jestem przeszkodą na drodze do przebudzenia. I wtedy pokutowałem…