Ludmiła Plett: „Przebudzenie rozpoczyna się ode mnie”


3

Dwunastoletnie „chodzenie po pustyni”


W 1951 roku, przygotowując się do służby zwiastowania, powiedziałem przed Panem coś takiego, co w konsekwencji przyniosło mi wiele trudności. — Panie, — mówiłem — ten krok kosztuje mnie bardzo drogo. Ze względu na to opuściłem wszystko: dom ojcowski i moje dziedzictwo, rodziców, braci i siostrę, wszystko, co mam i mógłbym mieć. Dlatego proszę Cię, w imię Twoje, jeśli będę teraz szedł za Tobą, to, proszę, pod jednym warunkiem, że nie będzie to tylko zabawa w kościół. Jeżeli muszę głosić Twoją ewangelię, wtedy chcę to robić tak, jak Ty kiedyś to robiłeś. Niech to będzie nie w świątyniach, lecz na polach i łąkach, w górach i dolinach. Chcę głosić Twoje Słowo właśnie tak, jak ono jest napisane. Chcę pracować dla Ciebie i żyć tak, Panie, aby Twoje Słowo i Twoje obietnice mogły wypełniać się w moim życiu i w mojej służbie. Chcę tak nauczać i tak mówić, jak Ty nauczałeś i jak Ty mówiłeś. Przecież Ty powiedziałeś: „Jak Ojciec posłał Mnie, tak i Ja was posyłam. —

Po ukończeniu szkoły biblijnej wydarzyło się to, czego nie oczekiwałem: Pan otworzył mi drzwi do Zulusów — plemienia czarnych, wśród których żyliśmy. Nigdy przedtem nie myślałem pracować z czarnymi, a tym mniej z Zulusami. Prawie nie mogłem rozmawiać w ich języku. Moja znajomość języka Zulu była najgorsza ze wszystkich w mojej rodzinie. Dlatego nie mogłem zrozumieć, dlaczego Pan powołuje właśnie mnie. Przecież przygotowywałem się do pracy wśród białych! Jednak plan Boży dla mnie był inny i ponieważ miłowałem Boga, chciałem i w tym wypełnić Jego wolę. Tak stałem się misjonarzem.

Zdarzało się wcześniej, kiedy byłem wśród białych, że musiałem być zawsze ostrożnym i przewidującym, żeby kogokolwiek nie obrazić swoimi słowami. Wśród czarnych pogan nie było to dla mnie problemem. Zwracając się do kogokolwiek z nich, mogłem powiedzieć na przykład tak: „Posłuchaj, musisz upamiętać się! Jeżeli tego nie uczynisz, wtedy żywy trafisz do piekła!”

Minął jakiś czas i ci czarni powiedzieli mi: „Tak, chrześcijaństwo jest dobre. Dużo dobrego otrzymaliśmy przez nie. Mamy teraz szkoły i szpitale. Mamy dostęp do nauki zawodu. Z przyjściem misjonarzy przyszła do nas cywilizacja. Lecz przy tym wszystkim chrześcijaństwo pozostaje dla nas czymś obcym, co przyszło do nas od białych. Chrześcijaństwo jest religią białych. To ich tradycja, w której wyrośli. My też mamy swoją religię i swoje tradycje. Wy, biali chrześcijanie, macie swoich Bogów: Boga-Ojca, Boga-Syna i Boga-Ducha Świętego. My zaś mamy swoje bożki i bogów, którzy też mają swoje imiona. Chociaż ogólnie chrześcijaństwo jest niezłą religią, dla nas jest niewystarczające, gdyż ono podobne jest do wody, którą leje się na ogień. Ono może zagasić płomień, lecz nie jest zdolne przeniknąć w głąb, do głębi życia. Dlatego dla nas potrzebni są jeszcze nasi bogowie i musimy kontynuować składanie ofiar duchom naszych zmarłych.”

Przy takim podejściu spotykasz się z połowicznością i rozdwojeniem ich wiary. Przyjmując chrześcijaństwo w połowie są chrześcijanami, a w połowie poganami. Przychodząc do kościoła, modlą się do Chrystusa, jednak w swoich domach dalej służą demonom i składają ofiary duchom zmarłych.

Chcę zaznaczyć, że dla Zulusów społeczność z mocami ciemności, czarnoksięstwo i spirytyzm są nieodłączną częścią ich życia, ich codziennym chlebem. Już w łonie matki dziecko jest pod wpływem czarów. I tak przez całe życie. Dlatego jest to dla nich czymś całkowicie naturalnym i normalnym, a społeczność z duchami zmarłych jest powszechnym i codziennym zjawiskiem. Lecz najgorsze jest to, iż wszystko to nie jest po prostu owocem ich fantazji, wyobrażaniem sobie czegoś, lecz realną rzeczywistością, którą można przeżywać, odczuwać i doświadczać na sobie. Złe duchy rozmawiają z nimi tak, że można to słyszeć. Węże i dzikie zwierzęta przychodzą do nich. Sam osobiście byłem świadkiem tego i dlatego nie mogłem powiedzieć im, że diabeł nie może działać i objawiać siebie w mocy, gdyż dla nich jego działanie jest oczywistością.

Dalej mówili mi: „Chrześcijaństwo to, oczywiście, dobra sprawa. Szkoda tylko, że wy głosicie nam, czarnym. Byłoby lepiej, gdybyś głosił białym. Najpierw upamiętajcie się wy, biali! Przecież pracujemy u białych i znamy ich. Biali są często źli i rozdrażnieni. Umieją kłócić się i kląć. W ogóle nierzadko brak im miłości.”

Niektórzy z czarnych posuwali się jeszcze dalej i wprost mi mówili: „My nie chcemy ciebie! Głoś swoim białym ludziom. Zobacz tylko, co oni robią. Chodzą do kina, palą, piją i cudzołożą. Nie głoś nam tego, że musimy się upamiętać i nawrócić do Boga. Nawróćcie się najpierw wy, biali, a wtedy zobaczymy, jak to pojmujecie.” Sami rozumiecie, co może dziać się przy tym w sercu kaznodziei, który głosi o nawróceniu do Pana.

Po sześciu latach mojej służby misyjnej pewnego razu gorąco modliłem się do Pana, mówiąc: „Panie, daj mi mądrość i moc Ducha Świętego, żebym mógł rzeczywiście przekonać tych ludzi, że Ty nie tylko jesteś Bogiem białych, lecz Bogiem wszystkich i że Jezus jest Synem Bożym, Zbawicielem całego świata, wszystkich narodów; że nikt nie może przyjść do Ojca inaczej, jak tylko przez Niego!” Później dobrze przygotowałem się, zamierzając mówić do Zulusów, których wtedy zebrało się kilkuset. Zacząwszy od Starego Testamentu, opowiedziałem im o tym, jak prorocy zapowiadali przyjście Mesjasza i jak On w końcu narodził się w cudowny sposób z dziewicy Marii; o tym, jak Jezus będąc dwunastoletnim chłopcem był w świątyni. Później przeszedłem do opowiadania o Jego chrzcie i kuszeniu na pustyni, o dalszej służbie i w końcu o męczeńskiej śmierci na krzyżu Golgoty. Potem opowiedziałem o tym, że po zmartwychwstaniu Jezus wstąpił do nieba, gdzie teraz siedzi po prawicy Boga-Ojca, który dał Mu wszystko, cały świat. Przy tym podkreśliłem, że dla nas, żyjących na ziemi, nie ma zbawienia w żadnym innym imieniu pod niebem, tylko w imieniu Chrystusa; że nastanie dzień, kiedy On przyjdzie powtórnie, aby sądzić żywych i umarłych; dlatego, kto Mu nie wierzy, ten traci wieczność. Przekonywałem swoich słuchaczy, że żadne inne imię nie jest święte i że tylko Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem dla wszystkich ludzi, niezależnie od narodowości.

Zakończyłem to kazanie wezwaniem: „Jezus Chrystus jest wczoraj, dziś i na wieki ten sam. Wszystko się zmienia, ale Jezus nie. On i dziś jest taki sam, jaki był dwa tysiące lat temu. Dlatego nie chodźcie do waszych szamanów i czarownic! Nie zwracajcie się do martwych, ale idźcie do Tego, Kto zmartwychwstał i jest Panem żywych i umarłych! Przyjdźcie do Jezusa ze wszystkimi waszymi grzechami, potrzebami i problemami! Zostawcie martwych bogów! Idźcie do Boga żywego!”

Oczywiście, mówiąc tak, nie miałem pojęcia, do czego to doprowadzi. Jedna z uczestniczek tego zgromadzenia z uwagą przysłuchiwała się moim słowom. Od razu po zgromadzeniu podeszła do mnie czarna kobieta w podeszłym wieku i zapytała:

— Powiedz mi, kaznodziejo, czy rzeczywiście jest to prawdą, co nam teraz mówiłeś?

— Oczywiście — odpowiedziałem. — Przecież nie mogłem tego zmyślić. Służąc Bogu nie można kłamać. Wszystko, o czym głosiłem, jest prawdą.

— Czy to znaczy, że Pan Jezus, Bóg białych, jest Bogiem żywym?

— Tak, On jest Bogiem żywym.

— Czy może On i dziś czynić to samo, co czynił dwa tysiące lat temu?

— Tak, rozumie się.

— Czy możesz z Nim rozmawiać?

— Tak, oczywiście. Wy też możecie z Nim rozmawiać. U nas, chrześcijan, nazywa się to modlitwą. Każdy może się modlić.

Wtedy wykrzyknęła: „O, jak się cieszę, że znalazłam w końcu człowieka, który służy Bogu żywemu! Mam dorosłą córkę. Ona jest obłąkana. Czy nie mógłbyś poprosić swego Boga, żeby On uzdrowił ją?”

Tak… Przy tych jej słowach jakby masło spadło mi z chleba. Cała moja odwaga i zdecydowanie zaraz znikły. — O, Erlo, ty głupi ośle! — myślałem. — Zapędziłeś się w kąt. Że też nie domyśliłeś się, żeby zostawić sobie furtkę wyjścia! Co teraz będziesz robił? Jak wydostaniesz się z tej kaszy? — (Coś takiego też musiałem przeżyć). Myśli z prędkością błyskawicy przemykały po mojej głowie: „A co, jeśli zapytam ją, czy jest przekonana co do woli Bożej, odnośnie uzdrowienia jej córki?” Lecz zaraz przemknęła inna myśl: „Erlo, lecz właśnie przed chwilą powiedziałeś im, żeby szli ze wszystkimi swoimi potrzebami i problemami do Jezusa, a nie do szamanów i czarownic!” I znów myśl: „Tak, lecz może to być krzyż, który Pan włożył na nią. Coś takiego też jest możliwe. Przecież może w tym być wola Boża! Prócz tego jest też swój czas w planie Bożym. Czy właśnie teraz nastąpił ten moment, kiedy jej córka powinna zostać uzdrowiona?”

— Ach, ty biedna, prymitywna matko! — mówiłem w myśli. — Gdybyś była białą Europejką, wtedy moglibyśmy porozmawiać z tobą na ten temat. Lecz ty jesteś czarną Afrykanką i rozsądzasz, jak małe niemądre dziecko… — (Tak myślałem w tych chwilach, w rzeczywistości zaś ta czarna kobieta przyszła do Jezusa z tą samą prostą, ufną, dziecięcą wiarą, o której Pan powiedział kiedyś: „Jeśli nie staniecie się jak dzieci…” I to nie ona, lecz ja byłem tym niemądrym!)

Lecz tak czy inaczej, co teraz zrobić? Przecież nie chciałem pokazać jej, że jestem w punkcie bez wyjścia. Wtedy, będąc na zewnątrz spokojnym i myśląc, że czas pokaże mi wyjście z tej sytuacji, zapytałem kobietę, gdzie przebywa jej córka, czy jest tutaj.

— Nie — odpowiedziała matka — ona jest w domu. Jest to jeden kilometr stąd i możemy połowę drogi przejechać samochodem, a później trzeba iść piechotą.

— Dobrze — powiedziałem. — Wkrótce będę wolny i wtedy pójdę z panią. —

W drodze opowiedziała mi, że od czterech lat jest wdową, że syn jej pracuje w dużym mieście, Durbanie, i że ona mieszka teraz razem z żoną syna i ze swoją obłąkaną córką.

Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce i zajrzałem do środka jej chaty, to ze strachu i zdumienia głośno krzyknąłem: „Nawet połowy pani nie opowiedziała mi z tego, co tu widzę!”

U czarnych w środku chaty stoi słup, na którym wspiera się słomiany dach. Do takiego słupa była przywiązana powrozem dorosła dziewczyna. Powróz tak głęboko wciął się w ciało nieszczęsnej, że z powstałych ran ciekła krew. Na rękach i na ciele widniały niezliczone blizny i rany. Niektóre z nich były już zagojone, inne — jeszcze zupełnie świeże i krwawiące. Ta obłąkana miała nieludzką i nadnaturalną moc. Tak mocno rzucała się w swoich więzach, że powróz jak nóż ciął jej ręce. Przy tym nie przestawała mówić w jakimś obcym i niezrozumiałym języku. (U Zulusów nie jest to czymś niezwykłym. Takie duchy nazywają oni „zizuas”. Jeżeli człowiek jest opętany przez takiego ducha, to ma on zdolność mówienia niezrozumiałymi językami, a też różnymi cudzoziemskimi językami, na przykład: niemieckim, angielskim, hinduskim itd.)

— Od dawna jest tak przywiązana? — zapytałem matkę.

— Ostatnie trzy tygodnie — odpowiedziała — i przez cały czas tak mówi nie przestając, dzień i noc. Nie je i nie śpi. Gdy przynosimy jej jedzenie, chwyta talerz i rzuca nim o ścianę.

— Lecz dlaczego nie poluźnicie chociażby sznura?

— To bez sensu — westchnęła kobieta. — Już wszystkiego próbowaliśmy. Ona rozrywa najmocniejsze sznury. Jeśli uda się jej wyrwać, to ucieka i wtedy trudno ją złapać. Jak dzikie zwierzę biega od jednego domu do drugiego. Biegnie na pola i ogrody sąsiadów, wyrywa kukurydzę, kapustę i inne warzywa; łamie i pustoszy wszystko na swojej drodze. Ludzie się złoszczą. Mężczyźni przybiegają z psami i kijami, i strasznie biją ją. Kiedy przeganiają ją, ona ucieka w góry i długo nie wraca. Pada deszcz, błyska się, uderzają pioruny, przychodzi chłód, a matka nie wie, gdzie jest jej córka.

Kobieta spojrzała na mnie i ze łzami w oczach zapytała: — Czy możesz sobie wyobrazić, co znaczy dla matczynego serca mieć takie dziecko? O, lepiej jej umrzeć niż tak żyć! —

Trochę uspokoiwszy się, biedna matka kontynuowała: — Moja córka rwie na strzępy swoją sukienkę oraz pozostałą odzież i goła biega po ulicy. Przy tym jest bardzo niebezpieczna dla otoczenia. Jeżeli kogoś ukąsi, to głęboko wbija się w ciało swoimi zębami i nie puszcza do tej pory, póki ktoś inny nie przyjdzie z pomocą jej ofierze. Dlatego ludzie widząc ją, chowają się i zamykają w swoich domach oraz chatach. Wtedy wbiega do szkoły. Dzieci w przerażeniu wyskakują przez okna, ratując się przed nią. Dyrektor szkoły zebrał komitet i oświadczył, że tak dalej być nie może. —

Płacząc, ta nieszczęśliwa kobieta pokazała mi swoją pustą zagrodę i powiedziała: — Nie mam krów, owiec ani kóz. To, czego nie złożyłam w ofierze duchom, musiałam sprzedać po to, żeby zapłacić czarownikom. Przecież oni żądają dużo pieniędzy za swoje czary. Lecz w końcu i oni powiedzieli, że nasi bogowie więcej już nie mogą pomóc mi. Teraz zupełnie zubożałam. Nie mam więcej pieniędzy. Moje siły też są na wyczerpaniu. Wiesz, kaznodziejo, bardzo często chciałam wziąć nóż i własnoręcznie z zimną krwią poderżnąć gardło mojej córce. Jednak ciągle przed tym coś mnie powstrzymywało. Dosłownie jakby ktoś mówił mi, żebym tego nie robiła, bo to wielki grzech. Wtedy chciałam skończyć ze swoim własnym życiem. Lecz znowu powstrzymywała mnie myśl o tym, co będzie z moim dzieckiem. Kto później będzie troszczył się o nią? O, jak się cieszę — zakończyła — że znalazłam w końcu człowieka, który służy żywemu Bogu! Teraz mam nadzieję, że moja córka otrzyma ratunek i uzdrowienie!. —

Te słowa jak nóż wbiły się w moje serce. Gotów byłem płakać. W tym momencie przyszły mi na myśl słowa Gedeona, w których zwrócił się do anioła Bożego, który został do niego posłany: „Gdzież są wszystkie jego cuda, o których opowiadali nam nasi ojcowie?” (Sdz 6:13) Wewnątrz krzyczałem do Boga, błagając Go: „Panie, spraw ten cud! Przecież masz moc uwolnić tę nieszczęsną i uzdrowić ją!”

Obiecując tej kobiecie, że znowu wrócę do niej, poszedłem do swoich przyjaciół i współpracowników, i podzieliwszy się z nimi tym, co przeżyłem, zapytałem ich, czy zgodzą się razem ze mną modlić się o tę dziewczynę. Wszyscy chętnie się zgodzili, obiecując zostawić wszystkie swoje sprawy ze względu na to.

— Czy widzicie — mówiłem im — że już sześć lat modlimy się o przebudzenie, które do tej pory nie nastąpiło? Kto wie, może właśnie to będzie tą iskrą, która jest nam potrzebna, żeby rozpalić ogień. Przecież, jeżeli dziewczyna zostanie uzdrowiona, to może stać się początkiem przebudzenia, gdyż całe plemię od najmniejszego do najstarszego wie o niej. O, jakim byłoby to zwycięstwem dla naszego Pana! Wtedy wszyscy Zulusi poznają, że jedynie Jezus jest prawdziwym Bogiem. —

Później pojechałem na farmę do swoich rodziców i zapytałem ich, czy nie mogą wydzielić pokoju, w którym mogłaby przebywać obłąkana dziewczyna w czasie, kiedy o nią będziemy się modlić. Ojciec z matką zgodzili się na to i razem z paroma innymi mężczyznami przywieźliśmy ją do domu rodziców. Całe plemię w okolicy już wiedziało i rozmawiało o tym.

Gdy tylko ta dziewczyna weszła do wydzielonego dla niej pokoju, zaraz połamała znajdujące się tam krzesła i przewróciła stół. Wtedy wynieśliśmy z pokoju wszystkie meble, zostawiając tylko łóżko. Później próbowała połamać łóżko, wyrywając z niego sprężyny. Zabraliśmy też łóżko, położywszy na podłodze słomiany siennik i kołdrę. Ostatnią akcją naszej podopiecznej było to, że wyłamała ramy okienne, rozbiła szyby i pogięła żelazną kratę. Po paru godzinach ten pokój wyglądał jak chlew, w którym była nie jedna, ale wiele świń.

Trzy tygodnie, dzień i noc, pościliśmy i modliliśmy się, lecz uzdrowienia tej opętanej nie było. Przez cały ten czas, nie przestając, śpiewała szatańskie pieśni, które sama ciągle wymyślała. Ludzie radząc nam mówili, żebyśmy podczas modlitwy ciągle wypowiadali imię Pana i wzywali krwi Jezusa Chrystusa, gdyż wtedy szatan ucieka. Jednak ten szatan nie uciekał. Odwrotnie, ta opętana zaraz zaczęła przeklinać i lżyć krew Chrystusową tak obrzydliwie, jak tylko może to robić diabeł. Było to straszne i ohydne. Rozebrawszy się do naga, siedziała w swoich własnych odchodach i tupała gołymi stopami w betonową podłogę tak, jakby ktoś stukał po niej ogromnym młotem, chcąc ją rozwalić. Tak trwało to przez wiele godzin, a z daleka można było słyszeć to straszne tupanie, niesamowity śmiech i bezwstydne pieśni. Było to jak powiew z otchłani.

Po trzech tygodniach moje siły były na wyczerpaniu, a sam podobny byłem do ruiny nerwowej. Nie mogłem zrozumieć tego, co się działo. Wszystko robiliśmy tak, jak uczy nas Biblia, lecz to nie funkcjonowało. Praktyka rozmijała się z teorią. Czułem się jak uczeni ludzie tego świata, którzy wierząc w ewolucję udowadniają, że nie istnieje Stwórca i nie ma żadnego Boga. Tacy ludzie twierdzą, że miliardy lat temu byliśmy rybami. Później tym rybom wyrosły nogi. Później z tego rozwinęła się nie tylko żaba, ale i małpa. Później w jakiś sposób małpa straciła swój ogon, dając początek powstaniu rasy ludzkiej na ziemi. Mogliby oni określić nawet czas i okresy rozwoju, lecz jest dziwne, że przy tym wszystkim ciągle im brakuje jednego „szczegółu” — brakującego ogniwa w łańcuchu ewolucyjnego rozwoju. Wiele lat temu u nas w Południowej Afryce był profesor Schmidt, który odkrył pewną rybę o nazwie „kulikens”. Był przekonany, że znalazł w końcu brakujące ogniwo ewolucyjnego rozwoju. Jednak ku wielkiemu jego rozczarowaniu to nie potwierdziło się.

Tak samo czułem się w mojej sytuacji. Wszystko, co mówi Biblia, teoretycznie było prawdą, jednak w praktyce nie potwierdzało się. Było to dla mnie gorzką pigułką.

Co powinienem był teraz robić? Wrócić do matki i powiedzieć, że jej córka nie jest uzdrowiona? Lecz przecież całe plemię w tej okolicy wiedziało, że chrześcijanie modlą się o tę dziewczynę. Przecież słyszeli, jak głosiłem im, mówiąc: „Nie chodźcie do czarowników! Nie ofiarujcie waszych wołów i kóz duchom! Jezus jest odpowiedzią na każdy problem, dlatego idźcie do Niego! Jezus nigdy nie odmawia. Czarownicy i bożki — tak, lecz Jezus nigdy!” A co teraz? Teraz powinienem pójść do matki tej dziewczyny i powiedzieć, że Bóg nas zawiódł; przy czym nie tylko nas, lecz i wszystkich tych, którzy głoszą imię Chrystusa. Ale czy mogłem coś takiego powiedzieć?

Ze wszystkich sił modliliśmy się: „O, Panie! Przecież sprawa idzie nie o nasze imię, ale o Twoje imię Boga żywego! O Twoją moc i potęgę! Co powiedzą poganie, jeśli ona wróci z powrotem tak samo obłąkana? O, działaj, Panie! Uczyń ten cud nie ze względu na naszą chwałę, ale ze względu na Twoje imię, ze względu na Twoją chwałę!” Jednak nasz zrozpaczony krzyk i nasze modlitwy były daremne. Bóg w niebie milczał. Było to straszne.

W końcu nic mi nie pozostawało, tylko pójść do matki tej dziewczyny i powiedzieć, że my też nie możemy pomóc jej córce. Było mi bardzo ciężko i gorąco się modliłem: „Panie, nie mogę teraz spojrzeć ludziom w oczy. Przecież muszę być z nimi uczciwy! Jak mogę głosić i przekonywać ich do czegoś, kiedy sami mogli przekonać się, że w samej rzeczy wcale nie jest tak? I sam teraz nie mogę być obłudnikiem. Przecież też mam sumienie! Powinienem być uczciwym i w stosunku do siebie. Panie, nie mam sił dłużej tu przebywać. Proszę Cię, jeśli można, poślij mnie dokądkolwiek, w inne miejsce!”

Pan był miłosierny dla mnie i mogłem wyjechać w inne miejsce. Były to okolice Hanoweru i południowe kresy. Tam przebywałem dwa lata.

Do tego czasu przestałem już wierzyć, że Biblia jest w pełni Słowem Bożym i że wszystko, co w niej jest napisane, jest prawdą. Częściowo — tak, lecz nie wszystko. Oczywiście, byłem przekonany, że Bóg nie jest kłamcą i uważałem, że przyczyną niezgodności Biblii mogło być co innego. Przecież wcześniej nie było maszyn drukarskich, jak jest to teraz, dlatego wszystko pisano ręcznie i przekazywano od jednego do drugiego. Tak z pokolenia na pokolenie przez wiele wieków przepisywano też Biblię. Całkowicie jest naturalne, że w procesie wielokrotnego przepisywania Biblii przez wiele osób mogły zostać popełnione jakieś błędy. W rezultacie tego niektóre miejsca Pisma Świętego możliwe, że nie zgadzają się z tym, co było napisane na początku. W ten sposób wszystko można było dobrze wyjaśnić.

Tak więc, część w Biblii jest autentyczna, część — nie. Dlatego głosząc trzymałem się teraz tylko tych miejsc, które według mnie, według mojego rozumienia i doświadczenia, odpowiadały rzeczywistości, i starałem się unikać takich miejsc, które, jak mi się wydawało, były zmienione.

Na przykład, Jezus powiedział Samarytance: „Każdy, kto pije tę wodę, znowu będzie pragnął; ale kto napije się wody, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki” (Jan 4:13–14). Według mnie było to całkowicie nieprawidłowe i niezrozumiałe. Przecież jeździłem wszędzie i ewangelizowałem. Byłem w wielu kościołach i społecznościach. Setki i tysiące ludzi przyjmowało Chrystusa. Przychodzili oni do tego Źródła i pili tę wodę, którą On daje. Pili oni Jego żywą wodę, jednak później znowu pragnęli.

Przejdźcie po domach dzisiejszych chrześcijan i popatrzcie na rzeczy tego świata, które znajdują się w nich. Gazety, czasopisma, przedmioty do różnych rozrywek i jeszcze wiele innego, aż po książki o seksie i pornografii. Znałem młodych mężczyzn, którzy nie mogli przejść obok kiosku lub księgarni bez tego, żeby nie patrzeć na obrazki z gołymi dziewczętami, które były tam wystawione. Nawet kupowali je i chowali w domu przed swoimi rodzicami. A przecież byli to ludzie, którzy uwierzyli w Chrystusa; ci, którzy pili Jego wodę, lecz przy tym mieli takie pragnienie do świata i światowych rzeczy. I czy są dziś na świecie ludzie bardziej pragnący niż chrześcijanie? Jakże wielu wśród nich jest takich, którzy mają pragnienie nie tylko świata, ale i grzechu, który popełniają jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio; jeśli nie jawnie, to w tajemnicy. Jeden ma pociąg do papierosów, inny — do alkoholu, trzeci — do seksu i innych obrzydliwych grzechów. Dzieci pytają rodziców, dlaczego nie mogą iść do kina lub na tańce, gdy pozostali mogą. Rodzicom jest bardzo trudno prawidłowo wychowywać swoje dzieci. A przecież oni wszyscy — to chrześcijanie!

Biblia mówi nam: „Nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie” (1J 2:15). Lecz spójrzcie na chrześcijan. Spójrzcie na współczesną młodzież chrześcijańską i porównajcie z ludźmi tego świata! Czy wielka różnica między nimi? W Liście do Rzymian 12:2 czytamy: „A nie upodabniajcie się do tego świata, ale się przemieńcie przez odnowienie umysłu waszego.” Jak widzicie, Pismo wyraźnie mówi nam, że chrześcijanie nie powinni upodabniać się do tego świata. A jak to wygląda w samej rzeczy? Czy tak jest w rzeczywistości?

Tak więc, żeby raz napiwszy się, więcej nie pragnąć… Nie, tak nie może być! Dlatego jest całkowicie jasne, że Pan nie mógł tego powiedzieć. Przecież On nie jest kłamcą. Z tego wniosek, że te słowa są po prostu błędem w Piśmie. W ten sposób znajdowałem w Biblii wiele podobnych miejsc, które uważałem za nieprzydatne dla dzisiejszych chrześcijan. Dzieje Apostolskie też uważałem, że są nie do przyjęcia dla nas w dzisiejszych czasach, gdyż było to dla pierwszych chrześcijan i skończyło się w pierwszym stuleciu. Oczywiście, później jeszcze nieraz były okresy przebudzeń, lecz i one pozostały w przeszłości. My też próbowaliśmy szczerze całym sercem modlić się o przebudzenie i robiliśmy to tak długo, że w końcu mieliśmy tego dosyć, zmęczyliśmy się i przestaliśmy. Później, kiedy jeden ze współpracowników powiedział do mnie: „Erlo, musimy modlić się o przebudzenie”, ja, pełen zrozumienia i nauczony gorzkim doświadczeniem, jak balansować wśród takich okoliczności, odpowiedziałem mu uniżenie: „Ach, drogi bracie, jesteś zbyt skrajny w tych zagadnieniach. Ja też kiedyś tak myślałem. Był czas, kiedy też próbowaliśmy modlić się o przebudzenie, robiąc to całym sercem, gorąco i szczerze. Jednak mijały lata, a przebudzenia mimo wszystko nie było. Widocznie było to tylko na początku jako przejaw pierwszej gorliwości i pierwszej miłości. Dla nas zaś jest to niemożliwe. Myślę, że i ty też jeszcze dojdziesz do poznania prawdy w tym zagadnieniu i osiągniesz wzrost męża doskonałego.” (Tak daleko odszedłem, zbłądziwszy w swoich ludzkich przemyśleniach.)

Z czasem nauczyłem się obserwować. Wy już też na pewno zauważyliście, że w różnych częściach świata, w różnych kościołach i ruchach, różnym rzeczom przypisuje się główną rolę. Tak, na przykład, Amerykanie, głosząc, zawsze podkreślają znaczenie wiary. Najważniejsze — tylko wierz! Nieważne, jak przy tym wygląda sprawa wewnątrz. Abyś tylko wierzył!

Słysząc coś takiego pomyślałem, że to może być rzeczywiście tą tajemnicą i tym kluczem, których dawno szukam. Możliwe, że dlatego dosięgały mnie niepowodzenia, gdyż miałem zbyt małą wiarę. Wewnętrznie podbudowany postanowiłem zrobić eksperyment licząc, że jeżeli nie można zdecydować się na coś, to nie można też otrzymać. I oto już na następnym zgromadzeniu mówiłem wszystkim o wierze, przy czym przez całe kazanie kładłem szczególny nacisk na słowa „tylko wierz”. W najbardziej oratorskich zdaniach przekonywałem słuchających, że najważniejsze, czego potrzebujemy, to wiara; trzeba tylko wierzyć i wtedy będzie można góry przenosić!

I wiecie, co po tym się zdarzyło? Wśród obecnych na nabożeństwie byli ludzie, którzy mieli w rodzinie niewidomego. Usłyszawszy ode mnie, że trzeba tylko wierzyć i wtedy zobaczy się chwałę Bożą, bardzo się ucieszyli. Doczekawszy do końca kazania, szybko poszli do domu, przyprowadzili swego niewidomego ojca i powiedzieli mi: „Słyszeliśmy teraz, że jeżeli wierzysz, to wszystko może się stać. Nasz ojciec jest niewidomy. Mógłbyś o niego się pomodlić, żeby przejrzał?”

— No, no… — pomyślałem. — Interesujące, w co się teraz wpakowałem. — Jednak nie dając poznać, zapytałem ich: — Wy też wierzycie? — Tak, oczywiście! — Dobrze, — powiedziałem.

Jezus pytał każdego chorego, który przychodził do Niego, czy wierzy. (W ten sposób pocieszałem siebie, że nie będę jedynym winnym, jeśli ten niewidomy nie odzyska wzroku. Wtedy i oni będą winni.)

Poprosiłem tych ludzi, żeby przyszli do modlitwy później, w południe; po czym postarałem się zebrać całą moją wiarę w dużą kupę, pragnąc przy tym, żeby była ona podobna do ogromnej góry. (Niestety, nie myślałem o słowach Jezusa, który mówił, że jeżeli wiara nasza będzie równa ziarnku gorczycznemu, to będzie wystarczająca, żeby przenosić góry. Jaka szkoda, że u nas, chrześcijan, w tym zagadnieniu wszystko odbywa się odwrotnie: domagamy się wiary równej górze, aby podźwignąć ziarnko gorczyczne.)

I oto, w oznaczonym czasie przyszli. Dobrze przygotowawszy się miałem nadzieję, że teraz będę miał wystarczającą wiarę do takiej modlitwy i oni też. Włożywszy swoje ręce na głowę niewidomego, modliłem się i wierzyłem. Skończywszy modlitwę, szybko otworzyłem oczy i spojrzałem na chorego. Niestety, pozostawał ślepym. Kiwałem głową, nie mogąc tego zrozumieć. Przecież tak mocno wierzyłem…! Ci ludzie odeszli ode mnie rozczarowani, a ja jeszcze długo stałem, powtarzając: „Panie, ja nie rozumiem tego. Nie, ja rzeczywiście już nic nie rozumiem.”

Po nieudanym przypadku z niewidomym, powiedziałem sobie: „Dość, Erlo! Nigdy więcej w życiu nie odważysz się na coś takiego! Nie będziesz przecież takim głupim osłem! Pilnuj siebie, kiedy głosisz, bądź ostrożny i przewidujący! Nie zapominaj tego, że zawsze musi być możliwość do wycofania się, żeby nie zdarzyło się nic podobnego, co było wcześniej.” W wyniku tego moje kazania stały się przemyślane i rozsądne. Tak minęło jeszcze sześć lat mojej służby ewangelisty.

Ewangelizacje odbywały się w dużym namiocie, gdzie prowadziłem zgromadzenia ewangelizacyjne dwa razy dziennie — rano i wieczorem. Przyjeżdżając w jakieś miejsce, pozostawałem tam zwykle 8–12, a nawet 14 miesięcy, w ciągu których głosiłem Słowo Boże. I za każdym razem mogłem obserwować jeden i ten sam powtarzający się obraz. Najpierw na zgromadzenia przychodziło około stu osób, później dwieście, czterysta, sześćset. Później liczba przychodzących znowu zaczynała się zmniejszać w odwrotnym porządku i pod koniec roku przychodziło nie więcej niż sto osób.

Podczas ewangelizacji setki ludzi nawracało się do Pana. Przy tym było całkowicie normalnym zjawiskiem, jeśli po zgromadzeniu dwieście osób wychodziło do przodu, dając znać w ten sposób o swoim pragnieniu nawrócenia się i przyjęcia Jezusa. Zdarzało się też, że cała masa ludzi przez całe zgromadzenie nawracała się do Pana. Jednak mijało parę miesięcy i z tego nic nie pozostawało. Nic! Wszystko wracało do starego. W ciągu jednej ewangelizacji sprzedawaliśmy setki Biblii, lecz z tego powodu życie ludzi nie zmieniało się lub zmieniało się bardzo mało.

W tym czasie przychodzili do mnie inni kaznodzieje i pytali o to, w jaki sposób udaje mi się ciągle zbierać na swoich nabożeństwach setki ludzi. Niestety, widzieli oni tylko to i nie rozumieli, że przy tym wszystkim czułem się najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Przecież mogłem widzieć, co dzieje się w samej rzeczy, od czego zaczynam i na czym kończę. Co się działo? Dążymy do tego, żeby ewangelizować cały świat, a w rzeczywistości wychodzi odwrotnie — coraz bardziej rozprzestrzenia się ateizm. Nie mogłem tego zrozumieć ani wyjaśnić.

Prócz tego, prześladowała mnie ciągle jedna myśl, która wychodziła z głębi serca i bardzo męczyła mnie. Zwykle, prowadząc ewangelizacje, starałem się rozstawić swój namiot w najludniejszym miejscu, żeby łatwiej było zbierać ludzi. Przy tym zawsze myślałem: „Erlo, w tym nie jesteś podobny do Jana Chrzciciela. On odprawiał swoje nabożeństwa na pustyni, z daleka od zamieszkałych miejsc, gdzie w ogóle nie było ludzi. Lecz pomimo to prawie cała Jerozolima przychodziła do niego. Przy tym nie tylko Jerozolima, ale i Judea, Samaria, a nawet pobliskie kraje. Ty zaś, Erlo, sam idziesz do ludzi i przy tym ciągle pokonujesz trudności, żeby przyciągnąć ich do siebie.”

— Janie, — w myśli zwracałem się do niego — jak to się tobie udało? Co było twoją tajemnicą? — Jednak tego nie wiedziałem.

— Być może, — rozważałem, — wszystko polegało tym, że Jan był silną osobowością, zdolną przyciągać ludzi do siebie. Albo, być może, umiał wykorzystywać jakieś szczególnie mocne zdania w swojej mowie. — Ciągle czytałem jego kazania i tylko się dziwiłem. Wątpię, czy kiedykolwiek był jeszcze taki kaznodzieja, który by zdecydował się głosić tak, jak to robił Jan. — Janie! — w myśli mówiłem do niego — Gdybyś zaczął głosić w ten sposób dziś, to twoja głowa zostałaby ścięta jeszcze wcześniej, niż stało się to w twoich czasach. —

Ja sam nigdy nie spotykałem i nikt inny nie opowiadał mi o kaznodziei, który odważyłby się mówić tak, jak to czynił Jan. — Plemię żmijowe! — zwracał się do ludu, który przychodził do niego ochrzcić się, do tych, którzy chcieli nawrócić się do Boga. — Plemię żmijowe, kto was ostrzegł przed przyszłym gniewem? Wydawajcie więc owoc godny upamiętania (Mat 3:7–8). — Dzisiaj zaś ludzie, przychodząc na nabożeństwa, z uśmiechem przyjmują Jezusa jako swojego osobistego Zbawiciela i odchodząc z powrotem dalej żyją starym życiem. Z bardzo niewielką częścią swego poprzedniego życia zrywają i często już po paru miesiącach powtarza się stara historia.

Tak więc, co mogło być tajemnicą Jana? Przecież nie szarańcza i nie dziki miód, które służyły mu za pokarm, były przyczyną działającej w nim mocy! Nosił on pas skórzany i ubranie z sierści wielbłądziej, lecz to też nie mogło odgrywać decydującej roli. Może czynił on cuda? Ale jaki to był wtedy cud? Nie czytamy o żadnych cudach i cielesnych uzdrowieniach, dokonanych przez niego. Niewidomi nie odzyskiwali wzroku, chromi nie chodzili. Tak więc, co to było? Ten człowiek GŁOSIŁ O GRZECHU. Tak, lecz przecież to nie jest bardzo popularne, a szczególnie dziś.

Kiedyś pewien kaznodzieja zapytał mnie: „Powiedz, Erlo, o czym ty głosisz? Jeżeli ja, na przykład, podczas nabożeństwa wspomnę o grzechu, nazywając go po imieniu, to moi słuchacze od razu czują się nieswojo i zaczynają wiercić się na swoich krzesłach. Może już zupełnie jestem głupim, że próbuję mówić o grzechu?”

Lecz, drodzy przyjaciele, czy nie po to przyszedł Jezus, żeby piętnować nasze grzechy? Przecież dlatego On też nazwany został Jezusem, to jest Zbawicielem, gdyż musiał wskazać Swemu ludowi na jego grzechy i na jego przestępstwa! I właśnie to robił Jan Chrzciciel, który został posłany po to, żeby przygotować drogę Panu. On wprost i bezkompromisowo mówił o grzechach, wzywając do upamiętania i oczyszczenia. Tylko dlaczego w tym czasie ludzie ciągnęli do takiego kazania, a teraz unikają? Było to dla mnie zagadką, której nie mogłem rozwiązać. — Panie, — prosiłem, — daj i mnie tę zdolność, którą miał Jan! — Jednak pomimo moich modlitw, w następną ewangelizację powtórzyło się to samo — przychodziły setki, sprzedawano mnóstwo Biblii, lecz na koniec pozostawała nieznaczna liczba tych, którzy chcieli pójść za Panem.

I oto pewnego razu, kiedy byłem zajęty tymi myślami, przypomniała mi się pewna historia, którą kiedyś przeżyłem. W 1956 roku byłem na południowym zachodzie Afryki — w Namibii. Jest to bardzo suchy kraj. Nie ma w nim złota, lecz mieszkańcy Namibii mówią, że dla nich nie jest to tak ważne, gdyż gdyby mieli wodę, to byłaby ona droższa dla nich niż złoto.

Kiedyś odwiedziliśmy tam pewnego farmera, który chciał nam coś pokazać. W odległości paru metrów od jego domu znajdował się otwór wiertniczy. Wziąwszy filiżankę, farmer zaczerpnął w nią trochę wody i dając mi zaproponował, abym spróbował. Wziąłem do ust jeden łyk, lecz nie mogłem przełknąć i zaraz wyplułem. Później farmer opowiedział nam swoją historię.

Żeby mieć tę wodę, wcale nie trzeba było głęboko kopać, przy czym wody było bardzo dużo. Lecz ich radość była przedwczesna, gdyż okazało się, że ta woda zawierała w sobie tak dużo różnych soli i innych związków chemicznych, mocno psujących jej smak, że zupełnie nie nadawała się do picia. Wtedy zdecydowali się wykorzystać ją do prania pościeli. Jakie było ich rozczarowanie, kiedy już po pierwszym praniu wszystkie rzeczy zaczęły psuć się i rozpływać! Starając się jakoś pocieszyć swoją żonę, farmer zaproponował, żeby podlewać tą wodą kwiaty i warzywa w ogrodzie. Po dwóch tygodniach wszystkie kwiaty i warzywa zaczęły więdnąć i ginąć. Dopiero wtedy zrozumieli, że ta woda w ogóle do niczego nie nadaje się, gdyż tam, gdzie ona trafia — wszystko zamiera i ulega zniszczeniu.

Gdy tylko ten farmer skończył swoje opowiadanie, w mojej świadomości, jak błyskawica, przemknęła myśl: „Słyszysz, Erlo? Jest z tym tak samo, jak z twoim głoszeniem Słowa Bożego. Im więcej głosisz, tym więcej dusz uśmiercasz. Dlatego coraz mniej ludzi przychodzi na zgromadzenia. Głosisz ludziom śmierć.”

Drodzy przyjaciele, świadomość tego nie dawała mi spokoju, pożerając moją duszę jak rak. Nie mogłem tego zapomnieć. — O, Panie! — powtarzałem ciągle. — Czy to znaczy, że im więcej mówię, tym większą szkodę Ci wyrządzam? — (To samo zdarza się z niektórymi chrześcijanami. O, gdyby tylko oni milczeli! Byłoby to lepsze dla Królestwa Bożego. Dziś Królestwo Boże cierpi nie z braku zwiastowania Słowa Bożego, ale odwrotnie — od jego nadmiaru. Niestety, chrześcijanie mówią teraz zbyt dużo, a przez to imię Boże jest hańbione. Byłoby lepiej, gdyby oni nie mówili o Słowie Bożym, lecz żyli według Słowa Bożego.)

Tak więc po dwunastu latach mojej usługi misjonarza i ewangelisty odczułem, że nie mogę dłużej tak żyć i tak głosić. Uświadomiłem sobie, że wszystkie te lata były dla mnie niczym innym, tylko chodzeniem po duchowej pustyni. — Erlo, — w myśli pytałem siebie, — jakie są owoce twojej pracy przez tych dwanaście lat? Czy znasz chociaż 12 osób, które dzięki tobie upamiętały się i mają serce gorące dla Pana? Chociaż jedną duszę za każdy rok? — Nie, — przyznawałem się przed samym sobą, — nie mogę ich pokazać. Czy mam dalej kontynuować taką bezmyślną służbę? — Nie! W żadnym przypadku! Tak trwonić swoje życie! Ze względu na co? Inni ludzie zarabiają swoje pieniądze, rozkoszują się życiem… Dlaczego ja nie mogę? Dlaczego muszę jako ubogi kaznodzieja i rozczarowany misjonarz iść przez to życie, głosząc coś i przekonując innych do tego, co teoretycznie jest prawdą, lecz w praktyce nie potwierdza się? Jeżeli Bóg i dziś jest ten sam, jak i dawno temu, i jeżeli Jego Słowo nie zmieniło się, to dlaczego w naszym życiu chrześcijańskim wszystko wygląda tak, jak wygląda? — Prosiłem, lecz nie otrzymywałem na to odpowiedzi; szukałem, lecz nie znajdowałem wyjścia. Byłem bliski rozpaczy…