George Verwer: „Głód pełni życia chrześcijańskiego”


Wstęp

Duchowe rozdwojenie


Nikt nie może powiedzieć o nas chrześcijanach, że jesteśmy zagłodzeni duchowo. Dzisiaj poprzez wiernych sług Bożych jesteśmy karmieni, pocieszani, nauczani, wręcz rozpieszczani, zachęcani, wspomagani i pielęgnowani. Na zawołanie mamy cały „religijny świat” nabożeństw, dyskusji, artykułów w chrześcijańskich pismach, pieśni, przemówień, książek, zebrań i kursów. Wiemy jednak bardzo dobrze, o ile zdobędziemy się tylko na odrobinę szczerości, że wszystkie te rzeczy wywierają bardzo mały wpływ lub nawet w ogóle nie wpływają na to, jacy jesteśmy i jak żyjemy. Dlaczego tak jest?

Jeśli się przez chwilę zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że żyjemy w rozdwojeniu jaźni. Podzieliliśmy nasze życia na dwie części i włożyliśmy do dwóch oddzielnych szuflad. W jednej trzymamy naszą religijną aktywność — to, w co wierzymy (prawdy wiary, pełne dynamiki, o których śpiewamy w podniosłych hymnach); to, o co się modlimy (cudowne zdarzenia, jak w życiu apostoła Pawła) i to, czego bronimy w dyskusjach — zasad, których realizacja spowodowałaby naszą całkowitą rewolucję duchową.

W drugiej szufladzie trzymamy całą resztę — świat świeckich wartości; dotyczy to wykorzystania naszego wolnego czasu, tego, co robimy, aby zainteresować sobą innych, naszego stosunku do tych, którzy są od nas lepsi lub gorsi w pracy, a także sposobu zarabiania i wydawania naszych pieniędzy.

Te dwa kierunki działalności utrzymujemy w idealnym oddzieleniu od siebie i przez wprowadzenie tego rozdwojenia do życia codziennego rozwijamy rodzaj duchowej schizofrenii. Ponadto, co jest również typowe dla umysłowo chorych, nie zdajemy sobie sprawy z tego stanu. Nie zauważamy już, że takie słowa, jak poświęcenie, oddanie, powierzenie się, odnowienie, płomienne życie dla Boga nie mają żadnego znaczenia. Straciły swą moc wzruszania nas.

To ewangeliczne rozdwojenie jaźni wywiera znacznie poważniejsze skutki niż przypuszczamy. Wyprodukowało ono człowieka, z którego nie da się prawie nic wykrzesać, który większość swego wolnego czasu spędzać będzie w doborowym towarzystwie, a parkując swojego fiata w garażu willi, uważa się równocześnie za głęboko wierzącego chrześcijanina. Tacy ludzie mogą być wybierani na skarbników swego kościoła, kierowników komisji do spraw budowy czy odnowienia kościoła.

W swojej książce „O Bogu i człowieku” A. W. Tozer pisze: „Ruch ewangeliczny, jaki znamy dzisiaj… rodzi także prawdziwych chrześcijan… Jednak duchowa atmosfera, w jakiej współcześni chrześcijanie rodzą się na nowo, nie sprzyja prężnemu duchowemu wzrostowi. Z małymi wyjątkami świat ewangeliczny nie stwarza korzystnej atmosfery rozwoju zdrowego chrześcijaństwa. Nie myślę w tym miejscu o wpływach modernistycznych. Mam na myśli ludzi wierzących o biblijnych poglądach i noszących sztandar prawowierności”.

My także możemy spotkać się z tym problemem; poziom prawdziwego uduchowienia wśród nas jest niski. Tak długo przykładaliśmy do siebie własną miarę, aż wreszcie bodziec zachęcający nas do wyjścia na wyższy poziom duchowy stracił swoje ostrze. Rozległe i ważne obszary fundamentalnego chrześcijaństwa zostały wyrzucone za burtę i zastąpione niebiblijnymi i błędnymi w świetle Słowa praktykami, głęboko niszczącymi życie wewnętrzne pojedynczych chrześcijan. Zaczęli oni naśladować świat, szukać poklasku, popularności, tworzyć przedmioty zachwytu zamiast radości w Panu, tanią sprawność w wypełnianiu obowiązków zamiast mocy Ducha Świętego. Świetliki zastąpiły płonący krzak, zaś błyskotliwe osobowości stały się namiastkami ognia, który spadł w dniu Pięćdziesiątnicy.

Faktem jest niestety, że nie tworzymy dzisiaj prawdziwie świętych ludzi. Dzisiaj nawracamy ludzi do bezpłodnego typu chrześcijaństwa, który w minimalnym stopniu przypomina chrześcijan Nowego Testamentu. Przeciętny, tak zwany „wierzący człowiek” jest spaczoną parodią prawdziwej świętości. Wydajemy obecnie miliony na działania, popierające tę zdegenerowaną formę religii i atakujące ludzi, którzy odważają się krytykować ich sensowność”.

Wszędzie, gdzie się udałem, znajdowałem wielu ludzi, zdających sobie doskonale sprawę z tego rozdwojenia jaźni, z rozdziału chrześcijańskich wartości na dwa poziomy. Wielu z nich stało się w wyniku tego ateistami lub agnostykami, inni z powrotem zsunęli się w przepaść obojętności. Wielu chrześcijan (księży, pastorów, ewangelistów, misjonarzy, młodzieżowców) stwierdziło, że to, w co wierzą, ma mały wpływ na ich praktyczne, domowe i zawodowe życie.

Niektórzy z was, czytających tę książkę, są tak spragnieni odnalezienia realności i pełni w Chrystusie, że gotowi są oddać wszystko, aby ją zdobyć. Przed dwoma laty spotkałem pewnego studenta szkoły biblijnej. Był on prymusem w grupie, prezesem misji studenckiej i równocześnie kapelanem stowarzyszenia studentów. Gdy jednak usłyszał zwiastowanie Ewangelii, przyznał, że posiadał bardzo mało praktycznej społeczności z Bogiem i bardzo pragnie ją osiągnąć.

Czy można położyć kres temu rozdwojeniu jaźni? Czy ta duchowa schizofrenia jest uleczalna? Czy Chrystus może rzeczywiście zrewolucjonizować twoje i moje życie, by było scalone, konsekwentne? Odpowiedź brzmi — Tak! Nie mogę podać żadnej formułki, gwarantującej taki rezultat, mogę tylko wskazać na samego Chrystusa. On potrafi wskazać ci drogę! Widziałem, jak dokonywał tego w ludziach na całym świecie.

Największą radością mojego życia było oglądanie ludzi całkowicie przekształconych przez wszystko mogącego Chrystusa. To, co On uczynił dla nich, uczyni także dla ciebie. Takie przekształcenie nie oznacza życia w doskonałości, z całą pewnością jednak oznacza realność życia, prawdziwość życia. Nie oznacza bezgrzeszności, ale to, że będziemy wiedzieli, co zrobić, gdy zgrzeszymy.

Książka ta może wzbudzić w tobie głód prawdziwości życia, realności, lecz zaspokoić go może tylko sam Jezus Chrystus. Właśnie modlitwą moją jest, aby poniższe stronice wskazywały na Niego.