Zgoda buduje, niezgoda rujnuje

W przypowieści zatytułowanej A Browling Bride (Panna młoda — awanturnica) Karen Mains opisuje dramatyczny przebieg pewnej ceremonii ślubnej. W kościelnej nawie stoi pan młody ubrany w nieskazitelny smoking. Jest przystojny, uśmiechnięty, pełen nadziei. Na nogach ma lśniące lakierki, a na głowie starannie ułożoną fryzurę. Z niecierpliwością oczekuje na swą wybrankę. Orszak weselny jest już w komplecie, wszyscy radośni i bardzo eleganccy. Wreszcie nadchodzi ta magiczna chwila, gdy organy zaczynają majestatycznie grać marsza weselnego. Oczy zgromadzonych zwracają się ku wejściu, by ujrzeć wkraczającą do świątyni pannę młodą.

Nagle do uszu wszystkich dochodzi przeraźliwe sapanie. Powstaje konsternacja. Zbity z tropu pan młody przygląda się z niedowierzaniem całej scenie. Zamiast ślicznej, uśmiechającej się zza woalki kobiety w bieli, zbliża się ku niemu utykający obraz nędzy i rozpaczy. Suknia oblubienicy jest podarta i pobrudzona ziemią, noga skręcona, a odsłonięte ramiona podrapane i posiniaczone. Z nosa leci jej krew, ma podbite oko i zmierzwione włosy.

„Czy ten przystojny młodzieniec nie zasługuje na cos lepszego?” — pyta autorka, by za chwile podać zaskakującą odpowiedź: „Niestety, Jego oblubienica — Kościół — znowu wdała się w walkę”.

Zwracając się do Efezjan (a także do nas) jako do Kościoła, apostoł Paweł pisze:

(…) Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą (…) aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany (Ef 5,25-27).

Wspaniały zamiar. Niestety, rzeczywistość jest inna. Czy potraficie sobie wyobrazić, jak wyglądałaby uroczystość zaślubin, gdyby Chrystus już dziś upomniał się o swoją bogdankę — Kościół? Pomyślcie o Nim i stojącej u Jego boku awanturnicy. Inną rzeczą jest przyjmować ciosy ze strony świata wrogiego wszystkiemu, co wiąże się z Chrystusem, a zupełnie odrębną pozostawać w niezgodzie między sobą. Kłótnie i walki „w rodzinie” są po prostu nie do pomyślenia.

Purytanin Tomas Brooks napisał kiedyś, że „nie dziwi wcale, iż owce są nękane przez wilki. Natomiast gdy same zaczynają skakać sobie do gardeł, jest to po prostu ohydne i sprzeczne z naturą”.

Choć może się to wydać anormalne i trudne do pomyślenia, panna młoda wojuje już od długich stuleci. Od czasu do czasu uspokajamy się na chwilę, by po chwili od nowa rzucić się w wir walki. Kotłowanina trwa aż do zawarcia kolejnego ulotnego zawieszenia broni. Uspokajamy się, przez parę dni żyjemy w zgodzie, po czym od nowa bierzemy się za łby. Granica między przyjaźnią a zajadłą nienawiścią jest szalenie krucha.

W jednym z odcinków Fistaszków Lucy mówi do Snoopy'ego:

— Czasami naprawdę mnie wkurzasz, lecz przyznaję, że innym razem mam wielką ochotę cię wycałować.

— Taki właśnie jestem — odpowiada Snoopy — nieznośny i całuśny. Podobnie jest z członkami Bożej rodziny. Nie mam nic przeciwko zróżnicowaniu osobowości, talentów, gustów i upodobań, bo to zdrowe zjawiska. Takimi stworzył nas Pan Bóg. Chcę napiętnować jedynie wzajemne dręczenie się, spięcia, słowne utarczki, obmowy, zdrady, ośli upór i dziecinne sprzeczki. Postronny obserwator, patrzący na nas z odległości, zachodzi pewnie w głowę, dlaczego i jakim prawem niektórzy ośmielają się nazywać chrześcijanami. No dobrze — można spytać — ale czy zawsze musimy się ze sobą zgadzać? Oczywiście, że nie. Chciałbym tylko wiedzieć, czemu nie możemy żyć zgodnie (to zasadnicza różnica) i jesteśmy tak uparci i drobiazgowi we wzajemnych relacjach. Dlaczego z upodobaniem oddajemy się niepotrzebnym kłótniom i zbytecznej szarpaninie? Dlaczego okazujemy tak mało akceptacji i tolerancji? Czy nie polecono nam wyraźnie „utrzymywać jedność Ducha w pokoju”? Co sprawia, że oblubienica Chrystusowa wciąż o tym zapomina i wdaje się w tyle awantur?

Analiza przyczyn i rozmiarów konfliktu

Apostoł Jakub stawiał podobne pytania już w pierwszym wieku naszej ery, co świadczy o tym, że dysonanse nie są utrapieniem wyłącznie dwudziestego stulecia. W czasach, gdy życie było prostsze i toczyło się wolniejszym rytmem, niesnaski również się zdarzały.

Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz (Jk 4,1-3).

Jakub nie owija niczego w bawełnę. Otwarcie stawia ważne pytania i sam udziela na nie odpowiedzi. Używa przy tym słów „walki” i „kłótnie”. Pierwsze z nich, pochodzące od greckiego wyrazu „wojna”, oznacza atmosferę zajadłej wrogości między przeciwnymi stronami. Drugie zaś odnosi się do mniejszych potyczek, starć o lokalnym, ograniczonym znaczeniu, a nawet do chronicznego stanu sąsiedzkiej niezgody.

Dokładnie taki sam niepokój jak w starożytności, panuje wśród chrześcijan również dziś. Między Anglią i Irlandią trwa nie kończąca się walka terytorialna i wyznaniowa. Ludzie po obu stronach barykady są zabijani i okaleczani przez całkiem realne bomby i pociski. Nieco mniej krwawe, ale z pewnością równie zacięte są konflikty o zabarwieniu wyznaniowym w Stanach Zjednoczonych. Nieustannie napływają wiadomości o nowych rozłamach i dysonansach wśród wiernych. Seminaria duchowne wiodą spory teologiczne i choć uczone dysputy wydają się być cywilizowane (gdyż każda ze stron wyniszcza swe poglądy na łamach periodyków lub fachowych książek), to jednak za zasłoną zmagań intelektualnych kryje się spora doza wzajemnej wrogości.

Wypada również nadmienić o kłótniach między lokalnymi wspólnotami oraz rozgrywających się w ramach poszczególnych z nich. Są to z pozoru mało znaczące przekomarzania, sprzeczki, próby sił, zawiści, zjadliwe komentarze, wzajemne urazy, a czasem nawet sprawy sądowe pomiędzy członkami Ciała Chrystusa. Nie wspomina się o nich w ogólnokrajowych dziennikach, ale i bez tego wyrządzają wiele szkód.

Pewien pastor zwierzał mi się niedawno, że niektórzy z członków rady starszych jego wspólnoty nie rozmawiają ze sobą już od ponad roku. Inny zatroskany przedstawiciel rady pewnego kościoła wyznał, że rezygnuje z funkcji, bo nie ma ochoty bez przerwy „gasić zarzewi konfliktów” i „próbować uszczęśliwiać markotnych wyznawców”. Jego kościół przeszedł w ciągu ostatnich siedmiu lat dwa poważne rozłamy. Gdybyście poznali ich przyczyny, roześmialibyście się i pokręcili z niedowierzaniem głowami.

Skąd się biorą konflikty?

Jakub jednoznacznie wskazuje na ich źródło, choć udzielona przezeń odpowiedź może wydać się dziwna: „Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych”. Słowo „żądza” nie brzmi zbyt groźnie w naszym języku (angielski wyraz pleasure oznacza przyjemność — przyp. tłum.), ale jego starogrecki odpowiednik pochodzi od tego samego wyrazu, od którego utworzono termin „hedonizm”. Oznacza przemożną chęć zdobycia tego, czego się nie posiada, a w dalszej perspektywie — dogodzenia sobie. Jest synonimem namiętnego dążenia do zaspokojenia zachcianek, bez względu na piętrzące się po drodze przeszkody. Tak intensywne pragnienie popycha do samolubnych i niegodziwych czynów. Jak pisze Jakub, „walczy {strateuo} w członkach naszych”. Od słowa strateuo pochodzi wyraz „strategia”. Pragnienie sięgnięcia po wszystko, czego chcemy, każe nam właśnie opracowywać strategie, czyli plany, które umożliwią upragnione postawienie na swoim.

Czy te starania są pełne determinacji? Spójrzmy jeszcze raz na słowa Jakuba: „Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, bo się nie modlicie.”

Nazwałbym to raczej zajadłością! Jeśli trzeba walczyć — walcz! Jeśli się kłócić — kłóć się! Jeśli niezbędne jest poparcie innych ludzi — zjednaj ich sobie! Jeśli w osiągnięciu celu mogą pomóc mocniejsze posunięcia — morduj!

Zdaję sobie sprawę, że na nabożeństwa nie chodzi się z bronią. Przynajmniej nie dosłownie. Nie jest to wcale konieczne, ponieważ mięsień, który każdy z nas posiada bezpośrednio za zębami, ani na chwilę nie ustaje w gotowości do miotania zabójczych rakiet. Nie przelewamy krwi, ale doskonale wiemy, jak przyprzeć bliźniego do ściany i wymusić kapitulację. Naturalnie, nigdy nie przyznajemy, że kieruje nami egoizm lub chęć postawienia na swoim. Zawsze znajduje się jakiś wyższy cel albo idea, o którą warto walczyć — są o wiele lepszą wymówką niż własna małość. To chyba jasne.

Przyznaję, że istnieją okoliczności, w których konfliktu nie da się uniknąć. Dzieje się tak, gdy trzeba twardo obstawać przy biblijnych pryncypiach. Dużo częściej jednak bratobójcza walka między chrześcijanami toczy się z zaskakująco błahych powodów. Świat ma wówczas mnóstwo uciechy z tego widowiska.

Jakie są przejawy konfliktów?

Próbując usprawiedliwiać swą niewłaściwą postawę i błędne uczynki, my — chrześcijanie jesteśmy zdolni nieomal wyjść z siebie. Historia Kościoła obfituje w bitwy. Naturalnie, część z nich wynikła z bezinteresownych pobudek i była konieczna. Wycofanie się byłoby równoznaczne z pójściem na kompromis kosztem przekonań opartych na Piśmie Świętym. Częściej jednak walki i kłótnie wynikały z osobistych ambicji, manewrów politycznych, zatwardziałości żądnych swego parafian, uporu duchownych chcących rządzić żelazną ręką, nieugiętości hierarchów odpornych na wszelką argumentację oraz (tak, tak!) intryg tych, którzy lubują się w wywoływaniu fermentu za pomocą plotek i pomówień. Słowem — jeden wielki bałagan. Czasami zastanawiam się, w jaki sposób nasz Pasterz jeszcze z nami wytrzymuje. Jesteśmy przecież trzodą wyjątkowo krnąbrnych i upartych owieczek. On zaś, mimo że widzi każdą złośliwość i słyszy każde jątrzące słowo, kocha nas niezmiennie. Bez Jego łaski już dawno byśmy poginęli.

W książce zatytułowanej Well-Intentioned Dragons (Smoki o dobrych intencjach) Marshall Shelley ukazuje nękające Kościół konflikty z trochę innej perspektywy. Pisze, że powstają one często z winy ludzi, którzy wcale nie chcą być przyczyną zamętu, a jednak nią są.

Smoki, jak dobrze wiemy, to fikcyjne potwory — monstrualnej wielkości gady z lwimi pazurami, wężowym ogonem, skrzydłami nietoperza i łuskowatą skórą. Istnieją wyłącznie w ludzkiej wyobraźni.

Ale można odnaleźć również innego rodzaju smoki, dużo bardziej realne. W większości przypadków, choć nie zawsze, nie mają złych zamiarów. Są raczej przyjaźnie usposobione, ale za ich wdziękiem kryje się prawdziwie niszczycielska siła.

Sprawiają wrażenie szczerych, mających jak najlepsze intencje świętych, a jednak snuje się za nimi widmo ran, chorych stosunków międzyludzkich i licznych resentymentów. Nie uważają siebie za trudne jednostki. Nie spędzają też bezsennych nocy na obmyślaniu podłych sztuczek. Często są filarami miejscowych wspólnot — zdolnymi, szanowanymi osobami o niezłomnym charakterze — ale z jakichś przyczyn „podminowują” działania duszpasterskie. Trudno powiedzieć, że mają buntowniczą lub patologiczną naturę; są lojalnymi członkami Kościoła, przekonanymi że służą Bogu. A jednak czynią zazwyczaj więcej szkody niż pożytku.

Potrafią przywieść swych duszpasterzy do szaleństwa albo do rezygnacji z pracy w danej wspólnocie. Część „smoków” nie ukrywa swego krytycznego nastawienia. To właśnie one mogą oskarżyć cię o bycie (właściwe podkreślić): zbyt uduchowionym, nadmiernie przyziemnym, zanadto władczym, nie dość energicznym, zbyt wąsko myślącym, niekonkretnym, za bardzo skrupulatnym, źle zorganizowanym czy nawet o knucie czegoś w tajemnicy przed wiernymi.

Takie zarzuty są bolesne, bo przeważnie nie sposób na nie odpowiedzieć. Jak zatem bronić się przed nimi, a jednocześnie zachować wewnętrzny spokój? Jak udowodnić czystość własnych zamiarów? „Smokom” trudno się przeciwstawić, nie stwarzając przy tym wrażenia, że jest się osobnikiem trudnym we współpracy.

Stosunki międzyludzkie są dla duchownych sprawą priorytetową ze względów zarówno zawodowych, jak i osobistych. Układanie ich w jak najlepszym porządku ma kluczowe znaczenie dla każdej posługi duszpasterskiej. Gdy więc za przyczyną „smoków” coś zaczyna się w nich psuć, wielu księży i pastorów przeżywa to jako własną porażkę. Politycy są w pełni zadowoleni, gdy opowiada się za nimi 51 procent wyborców. Dla duchownego bolesny jest nawet pojedynczy, choć donośnie brzmiący głos przeciwko niemu. „Smoki” są w dzisiejszych czasach aż nazbyt widoczne. Jak twierdzi pewien doświadczony pastor: „Każdy, kto przepracował w tej profesji dłużej niż półtorej godziny, wie doskonale, czym jest gniew »smoka«”. Harry Ironside ujmuje rzecz, używając przenośni: „Tam gdzie jest światło, muszą być robaki”.

Rzut oka na kościół pierwszego wieku

Byłbym o wiele większym pesymistą w kwestii niezgody wśród wiernych, gdybym nie pamiętał, że problem ten jest stale obecny w Kościele od momentu jego powstania. O pierwszych gminach chrześcijańskich można powiedzieć wszystko poza tym, że były ostoją doskonałości. Nasi współbracia w wierze żyjący w takich miejscach jak Korynt, Galacja, Rzym czy Tesaloniki mieli takie same problemy jak my — zamieszkujący wsie, miasta i miasteczka w dzisiejszym świecie. Nawet wśród Filipian, choć to przecież przykładna grupa naśladowców Jezusa, zdarzały się waśnie. Paweł wytknął im to w swoim liście:

Przeto, bracia umiłowani, za którymi tęsknię — radości i chwało moja — tak stójcie mocno w Panu, umiłowani! Wzywam Ewodię i wzywam Syntychę, aby były jednomyślne w Panu. Także proszę i ciebie, prawdziwy Syzygu, pomagaj im, bo one razem ze mną trudziły się dla Ewangelii wraz z Klemensem i z pozostałymi moimi współpracownikami, których imiona są w księdze życia (Flp 4,1-3).

W typowy dla siebie sposób Paweł rozpoczyna od ogólnej zasady, by następnie przejść do konkretnego problemu. Na końcu zaś nieśmiało przedstawia swoje prośby. Z tekstu wyziera niewypowiedziane pragnienie Apostoła, by Filipianie załagodzili wszystkie spory i znowu zaczęli się śmiać. Bowiem gdy zamęt się przedłuża, pierwszą rzeczą, jaka niepostrzeżenie zanika, jest najmilszy uchu odgłos — dźwięk śmiechu.

Podstawowa zasada

Rozwiązywanie problemów, które powstają z powodu niesnasek między wiernymi, wymaga mocnego trwania w Panu i rezygnacji z egoizmu.

Już w l rozdziale Listu do Filipian Paweł napisał:

Tylko sprawujcie się w sposób godny Ewangelii Chrystusowej, abym ja — czy to gdy przybędę i ujrzę was, czy też będąc z daleka — mógł usłyszeć o was, że trwacie mocno w jednym duchu, jednym sercem walcząc wspólnie o wiarę w Ewangelię (Flp 1,27).

Idea mocnego trwania jest jednym z ulubionych tematów Apostoła. Oto kilka przykładów:

(…) trwajcie mocno w wierze (…) (l Kor 16,13).
(…) trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo (…) (Ga 5,1).
Teraz bowiem ożyliśmy, gdy wy przy Panu stoicie (l Tes 3,8).
Przeto, bracia, stójcie niewzruszenie (…) (2 Tes 2,15).

Dlaczego Paweł kładzie tak silny nacisk właśnie na mocne trwanie w Panu? Albowiem jest to jedna z podstawowych reguł pozwalających zachować w życiu harmonię.

Co składa się na mocne trwanie? Posłuszeństwo nauce Chrystusa. Szacunek dla Jego Słowa. Wcielanie w życie ewangelicznych zasad. Miłość do Jego ludu. Odnajdywanie i wykonywanie Jego woli. Z moich obserwacji wynika, że wszyscy, którzy z pełnym zaangażowaniem oddają się temu, bez trudu znajdują wspólny język z pozostałymi członkami Bożej rodziny. Nic zatem dziwnego, że Paweł podjął kwestię dwóch chrześcijanek z Filippi, które potrzebowały „większej jednomyślności”. Zanim pomówimy o nich dokładniej, warto, by każdy z was zastanowił się nad pytaniem: „Czy trwam mocno w Panu?” Nie przy swoim zdaniu, tradycji czy przy gronie przyjaciół, ale właśnie w Panu. Trzy pozostałe możliwości są antyteza tej jednej, najważniejszej.

Potrzeba pojednania

Wypowiedziawszy ogólną zasadę. Paweł przechodzi do konkretnego konfliktu, jaki zaistniał w Filippi. Padają nawet imiona.

Wzywam Ewodię i wzywam Syntychę, aby były jednomyślne w Panu.

Zwróćmy uwagę na kilka szczegółów:

1. Chodzi o dwie kobiety z kościoła w Filippi.

2. Nie ma o nich mowy w żadnym innym miejscu Pisma Świętego.

3. Przedmiot ich sporu nie zostaje wyjawiony.

4. Paweł upomina je, by się pogodziły (nie strofuje ich ani nie przemawia pompatycznie z wysokości urzędu).

5. Apeluje do ich serc i sumień.

Zauważmy, czego Paweł nie robi.

Nie wskazuje krok po kroku, co mają czynić zwaśnione strony. To muszą wypracować na własną rękę obie kobiety. Nie wykorzystuje swej władzy, co mógłby uczynić, dodając ostrzeżenie lub groźbę w stylu: „Daję wam dwa tygodnie na załatwienie sprawy” albo „Jeśli się nie pogodzicie, to…”

Paweł postępuje mądrze i z godnością. Chociaż jest bardzo zaniepokojony, nie próbuje przejąć kontroli nad sytuacją. Jeśli ktokolwiek uważa, że Apostoł był zbyt pasywny lub że powinien powiedzieć więcej, niech prędko przeczyta ten sam fragment Biblii w kilku różnych przekładach:

Błagam Ewodię i błagam Syntychę…
Proszę was serdecznie, byście z pomocą Bożą przestały się kłócić.
Ewodio i Syntycho! Błagam was po imieniu…

Dwukrotnie używając tego samego czasownika („wzywam”) Paweł sugeruje, że wina leży po obu stronach sporu. Wulgata, czyli łaciński przekład Biblii, posługuje się tu dwoma różnymi słowami, co wydaje się jedynie podkreślać obustronny charakter przewinień.

Zawsze gdy powstaje jakieś napięcie między dwojgiem ludzi albo dwiema grupami, odpowiedzialne za to są obie strony. Wyjątki zdarzają się rzadko. Droga prowadząca do zerwania zgody nigdy nie jest jednokierunkowa. Trzeba zatem zachęcać obie strony konfliktu, by dostrzegły swe błędy i niedoskonałości oraz by spotkały się na wspólnym gruncie z zamiarem wzajemnego wysłuchania i odmiany.

Czym jest ów wspólny grunt? Odpowiedź odnajdujemy w słowach Pawła: „aby były jednomyślne w Panu”. Tak jak mamy trwać mocno w Panu, tak i w Nim powinniśmy szukać porozumienia. Obie strony muszą skoncentrować się przede wszystkim na Nim, jeśli chcą kiedykolwiek znaleźć rozwiązanie swego problemu. Apostoł zdaje się mówić: „Najważniejsze, aby obie zapomniały o urazach, wybaczyły sobie i przyjęły tę samą postawę, co ich Pan, który bezinteresownie zstąpił z nieba na ziemię, by stać się naszym Zbawicielem. Tylko w takim wypadku jest nadzieja na odnowienie harmonii.”

Warto zastanowić się nad pewną sprawą, nim przejdziemy do dalszych rozważań. Wszystko, co wiemy o tych dwu kobietach, to to że się kłóciły. Jedyna odpowiedź na pytanie, kim były Ewodia i Syntycha brzmi: „Niewiastami z Filippi, które żyły w niezgodzie”. Pozwólcie zatem, że zapytam: Gdyby twoje życie miało zostać podsumowane jednym zdaniem, jak brzmiałoby to zdanie?

Gorąca prośba

Czasem zdarza się, że spór jest tak głęboki i zadawniony, iż do jego rozwiązania potrzeba osoby postronnej — obiektywnego, wolnego od uprzedzeń arbitra, który wstąpi pomiędzy poróżnione strony i pomoże odbudować nadwątlone stosunki. O to właśnie prosi Paweł:

Także proszę i ciebie, prawdziwy Syzygu, pomagaj im, bo one razem ze mną trudziły się dla Ewangelii wraz z Klemensem i pozostałymi moimi współpracownikami, których imiona są w księdze życia (Flp 4,3).

Imię Syzyg, stanowiące grecką transliterację słowa „towarzysz”, kilku autorów przekładów Biblii uznało za rzeczownik pospolity i przetłumaczyło jako „współbojownik”, „druh” lub właśnie „towarzysz”. Część biblistów jest zdania, że mógł to być Epafrodyt. Niektórzy mniemają, że może tu chodzić o męża jednej z kobiet; istnieje nawet koncepcja, że nie jest to „towarzysz”, ale „towarzyszka” — a konkretnie żona samego Pawła!

Tożsamość mediatora nie jest jednak tak ważna, jak pomoc, której mógłby on udzielić. Dlaczego Paweł przywiązywał do niej tak wielką wagę, że aż wspomniał o tym w liście? Ponieważ obie kobiety były mu bliskie. Razem z nim trudziły się i należały do tej samej co on rodziny duchowej. Ich kłótnia zagrażała poczuciu jedności kościoła w Filippi, a zatem musiała zostać zgaszona. I to jak najszybciej. Oblubienica musiała przestać się awanturować.

Ktoś kiedyś powiedział, że wzorowa zgoda wśród chrześcijan graniczy z niepodobieństwem. Przypomina mi się w związku z tym stara kanadyjska przypowieść o dwóch jeżach, które w mroźną noc przytuliły się do siebie, by się nawzajem ogrzać. Lecz im bardziej jeden przywierał do drugiego, tym mocniej kłuł go swoimi kolcami, czyniąc tak bliskie sąsiedztwo trudnym do zniesienia. Nie mówiąc ni słowa, oba dały więc drapaka. Zimny wiatr rychło dał im się we znaki, toteż trzęsąc się ponownie zbiły się w kupkę. Cóż z tego, skoro znowu nie było końca wzajem- |nym pretensjom o kłucie i poszturchiwanie. W efekcie nastąpił kolejny rozbrat. I tak w kółko. Ich manewry przypominały monotonny taniec w tempie — krok do przodu, krok do tyłu.

Dwie kobiety z Filippi były jak owe kanadyjskie jeże. Jedna potrzebowała drugiej, ale nie mogły przestać przeszywać się nawzajem kolcami. Ich niszczycielski taniec był solą w oku tamtejszego kościoła.

Chciałbym przed zakończeniem tego rozdziału pomówić z czytelnikami szczerze, jak przyjaciel z przyjacielem. Powiedz, czy moje słowa nie dotknęły jakichś otwartych ran? Może fikcyjna scena z panną młodą-awanturnicą odświeżyła wspomnienie nie rozwiązanego konfliktu z przeszłości? A może nawet kilku takich konfliktów? Czy jest ktoś, kogo do dziś obwiniasz za doznane cierpienia i ból; ktoś, kto nigdy cię nie przeprosił? Jeśli tak, to czy wiesz, ile energii psychicznej tracisz na odgrzewanie starych animozji? Czy jesteś świadomy, jak wiele radości tracisz przez swą nieugiętość? Jeśli twa czara goryczy wypełniła się po brzegi, jest tak, jakbyś przestał żyć. Nic dziwnego, że przestałeś także się śmiać!

Posłuchaj mnie, proszę. Ta gra nie jest warta świeczki. Musisz natychmiast rozprawić się z tym przewlekłym, dokuczliwym problemem. Spokój, zadowolenie z życia i radość uciekają z ciebie jak woda z odkorkowanej wanny. Najwyższy czas położyć kres sporom. Niezgoda musi zostać zażegnana. Nie stanie się to jednak samo z siebie. Jesteś ważną częścią leczniczego równania i musisz sam się tym zająć.

Zacznij od powiedzenia Bogu, że bardzo cierpisz i że potrzeba ci Jego pomocy, aby wybaczyć zadawnione występki. Jeśli masz bliskiego przyjaciela, który mógłby ci pomóc, nie wahaj się go o to poprosić. Pozbądź się trucizny gniewu nagromadzonego w duszy i wylej z siebie cały kwas zastałej wrogości. Końcowy cel jest jasny: całkowicie przebaczyć winowajcy. Gdy już to zrobisz, odkryjesz z radością, że przestałeś przeżywać od nowa bolesne sceny z przeszłości. Mściwa chęć odegrania się wyparuje, a przestrzeń po niej wypełnią ulga i duch radości. Poczujesz się jak nowo narodzony. Bruzda pomiędzy brwiami i marsowa mina znikną. Nie upłynie wiele czasu, gdy przypomnisz sobie o dźwięku, którego nie wydałeś z siebie od miesięcy. Mowa tu oczywiście o śmiechu.

Bezlitosny duch zawziętości i beztroskie, szczęśliwe serce nigdy nie występują obok siebie. Jeśli więc nie uporasz się z pierwszym z nich, nigdy nie nacieszysz się drugim.

Płynąca stąd nauka

Z omówionych wyżej kwestii wynikają cztery praktyczne wnioski.

1. Potyczki będą się nadal zdarzać. Chciałbym móc zapewnić was o czymś przeciwnym, ale dopóki ludzkość jest skażona grzechem, powinniśmy zapomnieć o życiu wolnym od nieporozumień. A zatem nie bądźcie zaskoczeni, gdy wybuchnie kolejna kłótnia.

2. Nie wszystkie konflikty są złe i nie każdy spór wymaga przeprosin. Sam Jezus powiedział, że „przynosi miecz” (por. Mt 10,34). Od czasu do czasu należy się zbuntować i walczyć. Gdy Biblia wyznacza pewne nieprzekraczalne linie, a w konkretnej sprawie nie ma mowy o osobistych uprzedzeniach ani preferencjach, poddanie się racjom mogącym prowadzić do złego jest złem.

3. Jeśli jakiś spór powinien i może być, a nie zostaje zażegnany, przyczyną tego stanu rzeczy są upór i egoizm. Ludzie dorośli zachowują się czasem dziecinnie. Trzeba być mądrzejszym i ustąpić! Obstając przy swoim, sprawiamy ból nie tylko swemu oponentowi, ale i samym sobie.

4. Gdyby pełnimy rolę mediatora, musimy pamiętać o trzech zasadach tej misji:

— Cel ostateczny: przywrócenie pokoju, a nie karcenie stron.
— Ogólne podejście: delikatne, a nie na siłę.
— Wspólny grunt: Chrystus, a nie logika, tradycja, wola wspólnoty lub nasza własna.

W imieniu Jezusa jest coś, co zmiękcza serca i łagodzi spory. Wspomnienie o Nim czyni niestosownym dalsze trwanie w sporze.

Utwierdziłem się w tym przekonaniu, przeczytawszy w książce Leslie B. Płynna pt. You Don't Have to Go It Alone (Nie możesz tego robić sam) o pewnej historii sprzed ponad stu lat.

Charles H. Spurgeon, baptystyczny pastor z Londynu, miał przyjaciela, również duchownego, doktora Newmana Halla, który napisał książkę pt. Come to Jesus (Przyjdź do Jezusa). Zdarzyło się, że pewien kaznodzieja opublikował artykuł, w którym wyszydzał Halla. Ten znosił wszystko cierpliwie dopóki rzeczony artykuł nie zyskał znacznie na popularności. Wtedy napisał sążnisty list protestacyjny, pełen inwektyw, które przewyższały ciętością każdy z przytyków zawartych w artykule. Przed wysłaniem listu Hali wybrał się do Spurgeona, by zasięgnąć jego opinii.

Spurgeon przeczytał starannie pismo i wręczając je z powrotem Hallowi stwierdził, że jest świetne oraz że autor artykułu w pełni na wszystko zasłużył.

— Ale — dodał — brakuje w nim jednej rzeczy. Pod swym podpisem powinieneś dodać: Autor „Przyjdź do Jezusa”.

Dwaj świątobliwi mężowie patrzyli na siebie przez parę minut, po czym Hali podarł list na kawałki.

Powyższy tekst stanowi Rozdział 11 książki:
Charles R. Swindoll: „Może już czas na… Powrót do Radości”,
Oficyna Wydawnicza „Vocatio”, Warszawa 1997.
Wykorzystano za zezwoleniem Wydawcy.