Wspomnienia o przemytnikach Biblii


Na łamach pisma „Idźcie” nr 54, lato 2009, str. 34 Biblijne Stowarzyszenie Misyjne wystosowało do czytelników apel o nadsyłanie wspomnień na temat przemytu Biblii na Wschód w okresie rządów komunizmu. Garść wspomnień zamieszczonych poniżej w odpowiedzi na ten apel zebrał i spisał Józef Kajfosz.



Urodziłem się w roku 1933 w Czechosłowacji i tam żyłem aż do roku 1972, toteż moje pierwsze wspomnienia pochodzą stamtąd.

Miałem przywilej poznać kiedyś brata Czajkę, imienia już nie pamiętam, który miał jakieś powiązania z Ukrainą. Zorganizował on swoistą służbę dostarczania Biblii do Związku Radzieckiego. Nawiązał kontakty z jakąś fabryką słodyczy, od której kupował puste pudełka do bombonierek, akurat tak duże, aby mieściła się w nich jedna Biblia. Pakował starannie i wysyłał pocztą na znane sobie adresy.

Część tych przesyłek wracała do nadawcy z naklejką Urzędu Kontroli Granicznej w języku rosyjskim, informującą, że import książek religijnych jest zakazany z takiego i takiego artykułu. Cześć przesyłek ginęła, ale część docierała do adresatów. Ci wysyłali do brata Czajki listy z podziękowaniami i z kolejnymi adresami, prosząc o więcej. Te Biblie, które wróciły, brat Czajka przepakowywał i wysyłał na kolejne adresy. Nie były to pojedyncze przypadki. Chodziło o setki Biblii. Z biegiem czasu brat Czajka zgromadził olbrzymi stos listów. Niektóre były wzruszające. Ktoś pisał mu, że ich rodzina cierpi niedostatek i bardzo potrzebna im jest krowa. „Ale gdybyś przysłał nam krowę, nie ucieszyłbyś nas tak bardzo, jak cieszyliśmy się z przysłanej nam Biblii”.

„Działalność wywrotowa” brata Czajki nie uszła uwagi władz. Ambasada radziecka w Pradze zwróciła się do władz czechosłowackich z żądaniem ukrócenia tego procederu i ukarania winnego. Brat Czajka zaczął mieć poważne kłopoty. Nadszedł jednak rok 1967, a z nim polityczna „odwilż” i rządy Dubczeka, toteż postępowanie karne przeciwko Czajce umorzono. Nawet po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w roku 1968 brat Czajka jeszcze mógł kontynuować swoją służbę.

Na podstawie osobistej znajomości z bratem Czajką




W roku 1961 miałem wyjechać z rodziną na dłuższy staż w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej pod Moskwą. Zgromadziłem kilkanaście sztuk Biblii, a prócz tego otrzymałem od brata Grzegorza Ilczuka z Bielska-Białej sporą paczkę literatury religijnej, przeznaczonej dla jego teścia Piotra Abakumowa w Moskwie. Nasz dobytek pakowała u nas w domu specjalna ekipa transportowców w obecności celnika. Jednak w czasie kilku godzin było dosyć sposobności, aby te „ładunki” znalazły się bezpiecznie w skrzyniach. Rzeczy te zobaczyliśmy potem dopiero po kilku tygodniach, kiedy w Dubnej ciężarówka Instytutu przywiozła nam je nietknięte prosto z czechosłowackiej ambasady w Moskwie.

Mogliśmy potem obdarowywać wierzących w różnych miejscach, gdzie się znaleźliśmy. Szczególny był przypadek w Eupatorii na Krymie, gdzie w czasie urlopu zamieszkaliśmy u starszego małżeństwa wierzących. Nie daliśmy im Biblii, bo widzieliśmy, że staruszek ma swoją, którą pilnie czyta. Kiedy wyjeżdżaliśmy od nich w dalszą podróż, zostawiliśmy pudło różnych rzeczy z prośbą, aby je nadali na poczcie do Dubnej. Tak się jednak złożyło, że staruszek odkrył w tym pudle wśród tych rzeczy Biblię. Nadana przez niego paczka dotarła do Dubnej razem z Biblią, ale także z wzruszającym listem staruszka, błagającego nas o taką Biblię, gdyż o takiej marzył już wiele lat. Dlatego zapakowaliśmy tę Biblię i pojechała ona z powrotem do Eupatorii.



Bardzo niezwykłe były okoliczności transportu Biblii w pewnym nadgranicznym miasteczku słowackim. Zaplanowano tam wielką uroczystość po obu stronach granicy z okazji rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem. Przekraczanie granicy miało być w tym dniu znacznie ułatwione. W uroczystościach po stronie radzieckiej miała też wziąć udział czechosłowacka jednostka wojskowa, w której w tym czasie służył pewien wierzący żołnierz jako kierowca samochodu. Miejscowy zbór ewangeliczny postanowił wykorzystać tę okazję do przerzutu Biblii. Przygotowano kilkaset Biblii w kartonowych pudłach i w przeddzień uroczystości postarano się, by znalazły się one pod ławkami w samochodzie wojskowym, którego kierowcą był ten wierzący żołnierz.

Następnego dnia ten samochód wraz z innymi, wypełniony żołnierzami, podjechał do przejścia granicznego. Podszedł do niego funkcjonariusz służby granicznej i oznajmił, że przeprowadzi kontrolę. Na to ostro zaprotestował dowódca samochodu, który siedział w kabinie obok kierowcy i nic nie wiedział o znajdujących się na samochodzie Bibliach. Powiedział, że żadnej kontroli nie będzie, bo on tu jest wyższy rangą i na to się nie zgadza. Wywiązała się między nimi gwałtowna kłótnia. Żaden z nich nie chciał ustąpić. W końcu obaj postanowili, że zadzwonią do swoich wyższych dowódców, aby ci rozstrzygnęli ich spór. W tym celu weszli obaj do budynku, a wtedy kierowca uruchomił silnik i przekroczył granicę. Dzięki łasce Bożej dobrze się skończyło. Gdyby doszło do kontroli, byłaby potężna afera, ponieważ w tych okolicznościach nikt nie uwierzyłby, że dowódca samochodu nic o Bibliach nie wiedział. Po stronie radzieckiej wierzący wyładowali potem ukradkiem ten „chleb”, który przywiózł im pojazd jednostki wojskowej Układu Warszawskiego.

Z opowiadania brata Józefa Szturca




Po zamieszkaniu w roku 1972 w Krakowie mieliśmy zaszczyt poznać wśród członków tutejszego zboru dalszych przemytników. Jednym z nich był brat Teodor Budynko. Pochodził on ze Wschodu, a był kolejarzem. Korzystał więc często ze swoich darmowych przejazdów, udając się na Wschód. Zabierał ze sobą sporo paczek Biblii i innej literatury. Ukrywał je w znanych sobie zakamarkach wagonów kolejowych, korzystając też niekiedy z pomocy znanych mu osób z personelu kolejowego. Ci na jego widok wołali: „O, patrzcie! Teodor już znowu jedzie!” Czasami przy dokładniejszej kontroli granicznej „wpadały” niektóre paczki Teodora, ale nigdy on sam, ponieważ nie było wiadomo, do kogo znalezione paczki należą. W ten sposób ten skromny brat wykonywał pracę Pańską.

Na podstawie osobistej relacji brata Budynko




Innym przemytnikiem Biblii w zborze krakowskim był brat Florian Swarcewicz. Jeździł on na Wschód, usiłując w najróżniejszy przemyślny sposób ukryć przewożone Biblie. Jedną z jego specjalności było przewożenie Biblii w pudełkach z proszkiem do prania, najpierw ostrożnie otwieranych, a potem starannie zaklejanych, już z Biblią wewnątrz. Przy pobieżnych, rutynowych kontrolach granicznych te fortele Floriana były zwykle skuteczne i towar trafiał do miejsc przeznaczenia. Kiedyś jednak celnicy w Medyce zatrzymali pociąg na kilka godzin i zrobili drobiazgową kontrolę. Łupem tej kontroli był okazały, potężny stos najróżniejszych rzeczy, zajmujący sporą część hali dworca. Nie zabrakło tam także drukowanych „proszków do prania” brata Floriana. Potem wokół tej góry przemycanego towaru zasiadł sąd, a winowajcy po kolei musieli się tłumaczyć ze swoich przestępstw. Brat Florian uporczywie obstawał przy tym, że nie zrobił nic złego. Zrugano go i wypuszczono, on jednak wcale się nie martwił i mówił: „Nic się nie stało! Te Biblie na pewno trafią do wierzących. Z tym tylko, że będą musieli za nie zapłacić”.

Na podstawie osobistej relacji brata Swarcewicza




W latach 70 i 80 XX wieku regularnie co roku jeździł do Związku Radzieckiego z Bibliami brat Józef Koziński z Głubczyc, mieszkający obecnie w Krakowie. Czasem podróżował z żoną Emilią i dwoma synami, a czasem z niektórymi braćmi ze zboru. Jeździli warszawą kombi, a później wołgą. Biblie przewozili w drzwiach, w progach, a kilka razy nawet w oponach. W jednym kole mieściło się 80 szt. Ewangelii. Jednorazowo zabierali około 150 Biblii lub Nowych Testamentów, albo odpowiednio większą ilość pojedynczych Ewangelii. W przygotowaniu wyjazdów pomagały niektóre osoby ze zboru, w tym także pastor Grzegorz Muszczyński, który sam również dostarczał Biblie na Wschód.

Wyjazdy były starannie przygotowywane. Ustalano specjalne okresy postu i modlitwy w intencji powodzenia wyprawy. W niektórych transportach uczestniczył brat Bolesław Garbowski, który był znany jako mąż modlitwy. W czasie kontroli granicznej brat Garbowski modlił się o jej pomyślny przebieg. Drzwi sprawdzano zwykle pukaniem od wewnątrz, przed czym Biblie były zabezpieczone. Raz jednak prócz pukania przyniesiono gruby drut, aby wsadzić go między uszczelkę a szybę. Jednak w ostatniej chwili, kiedy celnik miał już wykonać tę czynność, został nagle pilnie odwołany w inne miejsce.

Pewnego razu w czasie postu i modlitwy brat Koziński miał bardzo zniechęcający sen. Jakiś nieciekawy typ mówił mu z naciskiem, że posty i modlitwy nic nie pomogą i transport nie przejedzie. Jednak uczestnicy nie zrazili się tym, lecz potraktowali to jako atak diabelski. Przeciwnie, upewniło ich to, że post i modlitwy mają duże znaczenie i są skuteczne, i że trzeba je kontynuować. I rzeczywiście, także tym razem podróż przebiegła pomyślnie. Spośród kilkunastu wykonanych kursów Biblie ani razu nie zostały wykryte.

Przejście graniczne nie było jedynym problemem. Odległe tereny wiejskie i złe drogi albo bezdroża także dawały się we znaki. Pewnego razu samochód utknął w ciemności na leśnych błotnistych po długotrwałych deszczach bezdrożach do Bilska. W dodatku, w okolicy rozlegało się wycie wilków, o których wiedziano, że jest ich tam sporo. Dopiero po długich wysiłkach i podkładaniu pod koła gałęzi z drzew udało się wreszcie ruszyć w dalszą drogę.

Zbory na terenie Związku Radzieckiego były wcześniej informowane o przybliżonym czasie przybycia gości z Polski. Kiedy zjawiali się na miejscu, często spotykali tam osoby wierzące z odległych nawet stron, które zostały już przez miejscowych powiadomione i przyjechały „po chleb”. Raz był wśród nich nawet mieszkaniec Władywostoka! Wzruszające były momenty obdarowywania wierzących Bibliami. Nie ukrywali oni swojego przejęcia i ogromnej radości z otrzymanego Słowa Bożego. Łzy radości obdarowanych były dla przyjezdnych nagrodą za poniesione trudy i niebezpieczeństwa.

Pewnego razu jeden brat uparł się, że za otrzymaną Biblię zapłaci. Chciał wręczyć bratu Kozińskiemu banknot 100 rublowy, ten jednak kategorycznie odmawiał przyjęcia pieniędzy. Jak się okazało, miesięczna pensja tego człowieka wynosiła 120 rubli. Mimo to upierał się, że Biblii bez zapłaty nie przyjmie. Wobec tego brat Koziński zażądał, by w takim razie oddał mu otrzymaną Biblię. Dopiero ten argument okazał się skuteczny, gdyż ten człowiek nie był gotów się z nią rozstać. Nalegał jednak na to, aby mógł dać chociaż 10 rubli na koszty paliwa.

W pewnym zborze ktoś powiedział braciom z Polski, by nie dawali Biblii sąsiedniemu zborowi, bo on nie jest zarejestrowany. Także to żądanie zostało odrzucone. Polacy dali do zrozumienia, że przywożą chleb wszystkim dzieciom Bożym, a nie obchodzi ich, czy ktoś z nich jest zarejestrowany, czy też nie.

Niedawno, już po upadku komunizmu brat Koziński był gościem pewnego zboru na Ukrainie. Poproszono go, by przemówił na zakończenie nabożeństwa. Kiedy zakończył swoje wystąpienie, ktoś siedzący w tyle sali wstał i zaczął głośno coś mówić. Przez chwilę brat nie wiedział, o co chodzi. Okazało się, że ten człowiek mówi wszystkim obecnym, że dawno temu otrzymał od tego właśnie brata z Polski Biblię. Wtedy zgłosili się jeszcze inni, którzy też mogli powiedzieć to samo. Wdzięczność tych ludzi przetrwała wiele lat.

Na podstawie rozmowy z braterstwem Kozińskich




Innym przemytnikiem Biblii był brat Leon Sławecki. W młodości cudem uniknął on śmierci z rąk ukraińskich bojówek. Zanim zamieszkał w Krakowie, mieszkał z żoną Emilią w Głubczycach, skąd od roku 1966 raz lub dwa razy w roku jeździli na Ukrainę, za wyjątkiem tych lat, kiedy mieli małe dzieci. Ich środkiem transportu był garbusowaty samochód marki warszawa, a Biblie przewozili między innymi w specjalnych schowkach w nadkolach i progach samochodu, ale także zwyczajnie w walizkach w bagażniku.

Odwiedzających zbory na Ukrainie szczególnie uderzał fakt ogromnej miłości do Słowa Bożego oraz wielkiej wartości, jaką mu przypisywano i ceny, jaką byli gotowi zapłacić, aby je zdobyć. Znajdowało to swój wyraz szczególnie w tym, że nie mając własnych Biblii, sporządzali sobie odręczne odpisy pewnych jej fragmentów, które potem przechowywali starannie lub nosili bez przerwy przy sobie. Zdarzało się też, że dzielili między siebie Biblię na kilka części, a potem wymieniali między sobą co pewien czas te części. Darzono tę niezwykłą Księgę ogromnym uczuciem. To wszystko było motywem, pobudzającym ludzi z Polski do wysiłków, celem dostarczenia im Biblii.

Sławeccy wykorzystywali umiejętnie zwyczaje celników. Z doświadczenia wiedzieli, że ci zwykle nie kontrolują wszystkich bagaży, lecz żądają otwarcia tej walizki, która robi wrażenie najbardziej ukrytej pod innymi. Dlatego na spodzie bagażnika umieszczali te walizki, w których nie było nic do ukrycia, a na samej górze, dobrze widoczne, kładli walizki pełne Biblii. Wiedzieli też, że celnicy obserwują bacznie, na co pasażerowie podczas kontroli patrzą. Dlatego nigdy nie patrzyli w miejsca, gdzie znajdował się niedozwolony „towar”. Chociaż wykonali wiele takich transportów, ani razu nie wykryto im Biblii.

Przewożone na Wschód Biblie przeważnie docierały do Polski z Zachodu, przywożone przez samochody misji, których działalność polegała na dostarczaniu Biblii i innej pomocy wierzącym z krajów komunistycznych. Brat Sławecki miał kontakty z osobami z Zachodu i kiedyś jego adres znalazł się na liście jednej z takich misji. Pewnego dnia zjawił się przed domem Sławeckich samochód z dużym ładunkiem rosyjskich Biblii. Jego rozładunek nie uszedł uwagi okolicznych mieszkańców. Co gorsza, o dwa domy dalej była komenda milicji. Ludziom wypadało powiedzieć, że samochód przywiózł książki, aby nie spodziewali się pomocy w postaci żywności lub odzieży, natomiast z uwagi na milicję mówienie o tym było bardzo ryzykowne. Ponieważ jednak rodzina Sławeckich była ogólnie szanowana i miała także dobre kontakty z ludźmi z miejscowych władz, wydarzenie to pozostało bez echa.

Dosyć często u Sławeckich przebywali też goście ze Wschodu. Oczywiście, że nie wyjeżdżali oni z pustymi rękami, lecz byli zaopatrywani w tym „magazynie chleba”, który znalazł się w ich domu, czasem bardzo obficie. Pewnego razu gościli siostrę ze zboru w Równem. Kiedy zobaczyła takie mnóstwo Biblii, nie oparła się pokusie, aby zabrać z sobą w drogę powrotną pełne dwie siatki Nowych Testamentów. Było to bardzo ryzykowne, ponieważ cudzoziemcom, którym znaleziono Biblie, konfiskowano „tylko” samochody i wbijano do paszportu pięcioletni zakaz wjazdu do ZSRR, natomiast obywatelom tego państwa za takie „przestępstwo” groziła kara pozbawienia wolności. Mimo to siostra zabrała pełne dwie siatki „chleba” i z Bożą pomocą szczęśliwie dowiozła go do domu.

Ze wspomnień siostry Emilii Sławeckiej




Zdarzały się też inne, wyjątkowe okazje do przewiezienia Biblii na Wschód. Pewnego razu w polskiej miejscowości nadgranicznej odbywał się festiwal kultury radzieckiej. Przyjechał autobus z Ukrainy z jakimś zespołem, który występował na tym festiwalu. Podczas gdy członkowie zespołu zwiedzali miasto, kierowca siedział w pustym autobusie na parkingu. Wykorzystał to brat Sławecki. Podszedł do kierowcy i nawiązał z nim po ukraińsku rozmowę. Na pytanie, dlaczego nie chodzi z innymi po mieście, powiedział, że nie ma pieniędzy. Wtedy brat Sławecki zaproponował mu pewną kwotę za małą przysługę. Otrzyma dwie walizki i adres człowieka w Równem. Skontaktuje się z nim i przekaże mu te dwie walizki. Kierowca zapytał, co jest w tych walizkach, a kiedy dowiedział się, że książki, zgodził się. W ten sposób dwie walizki Biblii pojechały na Wschód w bagażniku państwowego autobusu. Kierowca dobrze wywiązał się z zadania, choć przekazując Biblie wierzącym nie omieszkał jeszcze pobrać od nich dodatkowych 50 rubli za swoją przysługę.

Ze wspomnień siostry Emilii Sławeckiej




Pastor Daniel Ciszuk ze Sztokholmu, którego żona pochodzi z Krakowa, został zaproszony do usługi w zborach Związku Radzieckiego. Było to w latach 80 XX wieku, czyli już w okresie pewnego złagodzenia stosunków politycznych. Wiedząc, że nie wolno przewozić Biblii, zabrał kilkanaście sztuk różnych drukowanych części Słowa Bożego, starając się, by każda różniła się czymś od pozostałych. Na granicy twierdził, że są mu osobiście potrzebne do posługi, jaką ma prowadzić w zborach. Skoro tak, celnicy radzieccy przeprowadzili odprawę celną warunkową, tzn. sporządzili spis wszystkiego, z tym, że w drodze powrotnej należało to wszystko mieć i wywieźć z kraju.

Jednak gdziekolwiek przybyli, wszędzie znajdowali wielki głód Słowa Bożego i ten zasób posiadanych książek „do użytku osobistego” szybko malał. W końcu postanowili wywieźć z sobą i pokazać na granicy przynajmniej jeden, ostatni Nowy Testament. Jednak będąc w ostatnim już zborze spotkali młodego chłopca, którego dręczył wielki smutek. Widząc jego zapłakaną twarz zostali zdjęci litością i postanowili pocieszyć go dając mu w prezencie Nowy Testament. Na widok tego daru jego twarz rozpromieniła się, więc nie żałowali tej decyzji.

Na przejściu granicznym czekała ich jednak surowa „kara”. Kiedy okazało się, że nie mają ani jednej pozycji z tej listy odprawy warunkowej, celnicy wpadli w furię. Powiedziano im, że nie zostaną wypuszczeni, póki nie podają adresów wszystkich osób, którym zostawili Biblie. Ciszukowie nie zamierzali jednak spełnić ich prośby. Mijały godziny, a oni tkwili dalej na granicy. Mówiono o nich, że to „kontrabanda”. Wtedy brat Ciszuk zapytał: „To jak to jest? My jesteśmy kontra-banda. A wy?” — „No, powiedz, powiedz! Dokończ!” — nalegał celnik. Jednak brat Ciszuk pilnował się, aby nie posunąć się za daleko. Powiedział tylko: „Ja nic nie powiedziałem. Ja tylko pytam”. Grożono im też aresztem i konfiskatą samochodu. Spędzili na granicy prawie cały dzień. W końcu jednak późnym wieczorem wypuszczono ich i pozwolono kontynuować dalszą podróż.

Z opowiadania siostry Ciszukowej




Ciekawą przygodę z Bibliami miał brat Kazimierz Muranty, duchowny Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Z racji swojej funkcji w Radzie Kościoła, wyjeżdżał często do różnych krajów. Został też zaproszony do Moskwy. W podróż lotniczą zabrał dwie walizki: jedną z rzeczami osobistymi, a drugą wypełnioną Bibliami. Tak się złożyło, że w samolocie miał miejsce koło aktora filmowego Daniela Olbrychskiego, który udawał się do Moskwy po odbiór jakiejś nagrody. Nawiązali rozmowę i czas lotu szybko upłynął. Nagle brata Murantego coś „olśniło” i powiedział Olbrychskiemu, że ma ciężkie bagaże. Zapytał, czy nie pomógłby mu dostarczyć je do odprawy. Ten natychmiast się zgodził.

Po wyjściu z samolotu brat Muranty wziął walizkę z rzeczami osobistymi, a tę drugą podsunął Olbrychskiemu. Okazało się, że na tego ostatniego czeka tłum kolegów i fanów, którzy już z daleka witali go okrzykami, a on im odpowiadał. Powstało małe zamieszanie, a celnicy, widząc jakąś prominentną delegację, odstąpili od zwykłych czynności i tylko wbijali pieczątki do paszportów. Biblie więc, dzięki Olbrychskiemu, zupełnie nieświadomemu tej swojej dodatkowej roli, przeszły gładko przez odprawę. Okazało się potem, że w Moskwie obradują właśnie pastorzy z najdalszych zakątków Rosji, toteż już następnego dnia przywiezione Biblie powędrowały dalej na Wschód, aż do Jakucji i innych odległych rejonów Syberii.

Według książki: Kazimierz Muranty: „Lotnik Ewangelista”, str. 159-160




Było sobie trzech braci… Pawłowskich. Jeden mieszkał w Ameryce, był wierzący i miał w bród Biblii. Drugi mieszkał w Związku Radzieckim, był także wierzący i nie miał wcale Biblii. Trzeci mieszkał w Polsce, w Głubczycach, był niewierzący i nie wiedział nic o Biblii. Brat z Polski wybierał się w odwiedziny do brata w Związku Radzieckim. Wtedy brat z Ameryki posłał bratu do Polski piękną Biblię w języku rosyjskim, z prośbą, by zabrał ją swojemu i jego bratu do Związku Radzieckiego. Biblia była oprawiona w skórkę, ze złoconymi brzegami, z wycięciami do łatwiejszego wyszukiwania poszczególnych ksiąg, z odnośnikami i konkordancją, z zamkiem błyskawicznym. Po prostu cacko! Brat z Polski obejrzał ją, ale nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Po prostu jakaś książka. Nawet bez żadnych obrazków.

Kiedy brat z Polski przybył do brata w Związku Radzieckim, został przywitany serdecznie, jak przystało na braci po tak długim czasie rozłąki. Kiedy jednak wręczył swojemu bratu prezent z Ameryki, z tym stało się coś dziwnego. Wzruszył się ogromnie, nie mógł się oderwać od otrzymanej książki, wyglądało, jak gdyby miał właśnie jakieś niesamowite przeżycie. Brat z Polski poczuł się nieco dotknięty. „To nawet jego przywitanie ze mną po tylu latach było niczym w porównaniu z wrażeniem, jakie zrobiła na nim ta książka”.

Kiedy rozmyślał o tym dłużej, już po powrocie do domu, doszedł do wniosku, że powinien zbadać, w czym rzecz. Napisał bratu do Ameryki i poprosił go o taką samą książkę. Brat z Ameryki odpowiedział, że przyśle mu ją wraz z ludźmi, którzy powiedzą mu więcej. Potem napisał do zboru w Głubczycach z prośbą, by odwiedzili jego brata i dali mu Biblię. Bracia ze zboru odwiedzili go i przynieśli z sobą Biblię. Zaczął ją czytać, utrzymywał także kontakt ze zborem i zaczął chodzić na nabożeństwa. W niedługim czasie Bóg okazał mu swoją łaskę i człowiek ten narodził się na nowo. Odkrył wartość Biblii i poznał osobiście Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, o którym ona mówi. W swoim świadectwie z wielką radością dzieli się z innymi tym swoim przeżyciem.

Na podstawie rozmowy z braterstwem Kozińskich