Wierz mi, kobieto, że zbliża się godzina,
kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie
nie będzie się już więcej oddawać czci Ojcu. Bóg jest Duchem i Jego czciciele powinni Go czcić w Duchu i prawdzie. | |
J 4:21,24 Ek. |
Spotkanie Pana Jezusa z kobietą samarytańską (J 4:1–42) zawiera bardzo cenną naukę. Istniał ostry, wielowiekowy spór pomiędzy Żydami a Samarytanami. Jakie było jego podłoże? Ci pierwsi byli Bożym narodem wybranym i zgodnie z nadanym im prawem oddawali Bogu cześć w świątyni jerozolimskiej. Kiedy znaleźli się w niewoli, Asyryjczycy sprowadzili na ich miejsce obce ludy. Te ludy nauczyły się oddawać cześć Panu, lecz czciły także swoje własne pogańskie bożki (2Kr 17:23–41). Kiedy Żydzi wrócili z niewoli, obie społeczności znalazły się z sobą w konflikcie (Neh 2:10; 4:1–4). Żydzi gardzili Samarytanami jako poganami, Samarytanie zaś stworzyli coś, co dzisiaj nazwalibyśmy teologią zastępstwa. „Czyż Bóg nie odrzucił Żydów? Przecież zesłał ich na wygnanie z powodu ich grzechów!” A więc teraz Samarytanie są ludem wybranym, na który przeszły Boże obietnice.
Obie strony mają więc swoje niezaprzeczalne racje, czego konsekwencją jest ich wzajemna wrogość. Nie obcują jedni z drugimi (J 4:9). Największą kością niezgody jest miejsce sprawowania kultu. „Na tej górze” czy „w Jerozolimie” (w. 20). Albo — albo. Nie może być żadnego kompromisu. „My mamy rację, a tamci są w błędzie”. Każdy musi wybierać. Wrogość jest nieunikniona. Wymaga jej wierność względem Boga. Po obu stronach względem tego samego Boga. A w miarę, jak wzrasta wrogość, wzrasta zaślepienie. W umysłach powstaje obraz daleki od rzeczywistości. Wzajemne zarzuty są coraz bardziej absurdalne. „U nas wszystko jest dobre. U nich wszystko jest złe. Tylko patrzeć, jak Bóg ześle na nich gromy. My stanowimy prawdziwy lud Boży, a oni to fałsz, podróbka, zwiedzenie”. I obie strony żyją w tym skrępowaniu wzajemnej wrogości, która dusi ich i więzi.
Jeśli znajdzie się ktoś, kto podziela tę wrogość, od razu staje się „nasz”. Kto natomiast okaże choćby odrobinę sympatii wrogowi lub tylko nie chce uczestniczyć w tej wrogości, sam automatycznie staje się wrogiem. Dla jednych i dla drugich. Dla Żydów i dla Samarytan (J 8:48; Łk 9:52–53). Bo tego wymaga logika albo — albo. „Nie ma innej możliwości. Każda trzecia droga to chytry wybieg szatana, usiłującego zanieczyścić nasze nieskalane szeregi szermierzy absolutnej prawdy”.
Mogliby wzajemnie się szanować, uczyć się od siebie, a dzięki temu wzajemnie się wzbogacać. Wszak to Samarytanin jako jedyny z dziesięciu przyszedł wyrazić wdzięczność za oczyszczenie z trądu (Łk 17:16). Ale wrogość zaślepia coraz bardziej. Dla jednych bycie Samarytaninem, a dla innych bycie Żydem staje się synonimem wszelkiego zła. „Co? Uczyć się? Od tych odstępców, zwodzicieli, heretyków? Przenigdy! Na samą myśl o tym ogarnia człowieka wzburzenie. Przecież wszystko, co oni mówią i robią, to takie głupie i bzdurne!” A wzburzenie to wygląda bardzo święcie i pobożnie, uchodzi nawet za oznakę szczególnie wysokiego poziomu duchowości.
Ale oto zjawia się Mistrz z Nazaretu. I pewnego dnia musi przechodzić przez Samarię (w. 4). I od razu widać, że On w tej wrogości nie uczestniczy. Siada przy studni i, o zgrozo, nawiązuje rozmowę z Samarytanką. „No, ale z pewnością tylko po to, aby jej wygarnąć dosadnie, że ona i cały jej lud są w strasznym zbłądzeniu”. Okazuje się jednak, że wcale nie. Rozmowa jest spokojna i przyjazna. Kobieta darzy Go swoim zaufaniem i poznawszy, że to prorok, postanawia skorzystać z okazji, aby rozwiązać nurtujący ją od dawna problem. „Co? Ona nie wie, gdzie jest właściwe miejsce oddawania Bogu czci? To niemożliwe! Niewiarygodne! Przecież to Samarytanka!” Gdyby zadane przez nią pytanie usłyszeli jej przywódcy religijni, miałaby poważne kłopoty.
Ale ona nie ma pewności. Nie ma zaufania do opinii ogółu, choć jest jej narzucana siłą. Choć wyrażenie wątpliwości grozi szykanami. Ona chce poznać prawdę. Prawie nikt inny z jej ludu nie odczuwa takiej potrzeby. Wszyscy uważają prawdę za oczywistą. Tylko ona nie. I teraz już wiadomo, dlaczego Mistrz z Nazaretu musiał przechodzić przez Samarię i dlaczego usiadł przy studni. Każdy, kto ma swoją oczywistą prawdę, nie będzie jej poszukiwał. Nie ma takiej potrzeby. I Jezus nie usiądzie przy studni, z której taki człowiek czerpie dla siebie wodę. Bo po co? Aby się sprzeczać? Ale ona nosi w sobie wielką potrzebę i dlatego spotyka ją Jezus. Każdy, kto jest w podobnej potrzebie, może na Niego liczyć.
Jaka więc będzie odpowiedź Mistrza? Po której stronie się opowie? Jak rozstrzygnie nurtujący ją dylemat? „Na tej górze” czy „w Jerozolimie”? Wreszcie będzie ponad wszelką wątpliwość wiadomo, kto ma rację, a kto jest w strasznym błędzie. Odwieczny spór zostanie ostatecznie rozstrzygnięty. Rzecz oczywista, że na korzyść jednych, a na niekorzyść drugich. Że dla jednych będzie ostatecznym zwycięstwem, a dla drugich ostateczną klęską. Wszyscy na ten moment już długo czekają, aby świętować triumf nad pokonanymi. Ale okazuje się, o dziwo, że Mistrz nie jest niewolnikiem ludzkich skrępowań. Nie wyznaje filozofii „albo — albo”. Nie opowiada się po żadnej ze zwalczających się stron. Nie ujawnia, kto jest Jego ulubieńcem, a kto Jego wrogiem. On nie ma ani ulubieńców, ani wrogów. On nie wskazuje ani tych, którzy mają słuszność, ani tych, którzy są w błędzie.
Jego teologia, którą teraz wyjawia, jest zdumiewająca. Przez nikogo nie oczekiwana. Nikt się tego nie spodziewał. Nikt nie przypuszczał, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Jezus zdecydowanie odrzuca alternatywę albo — albo. Jego odpowiedź brzmi: „Ani — ani”. „Ani na tej górze, ani w Jerozolimie” (w. 21). Coś podobnego! Rozczarował, zawiódł srodze jednych i drugich. Orzekł tym samym, że toczony tak zawzięcie spór jest wynikiem ludzkiej głupoty. Bo wrogość zaślepia, a ślepota ogłupia. Wynika z tego, że gdziekolwiek ma miejsce wrogość, nie może być słuszności. Gdziekolwiek ujawniają się ludzkie namiętności, chodzi o postawę z gruntu fałszywą, niezależnie od tego, jaki jest oficjalny przedmiot sporu. Choćby był jak najbardziej słuszny, gniew i zacietrzewienie pozbawia go wszelkiej racji. Boża prawda nigdy nie mieszka w towarzystwie kłótni i wrogości. Bożej prawdy nigdy się nie broni ani nie krzewi pomstowaniem i złorzeczeniem. Kiedykolwiek i gdziekolwiek powstają takie nastroje, Boża prawda odchodzi.
„Ani — ani”. Jakież to wspaniałe objawienie! I jakież to wspaniałe wyzwolenie z więzów i kajdan wzajemnej niechęci, wrogości i nienawiści! Bożą prawdą, a właściwie Prawdą jest Jezus (J 14:6). On powiedział: „Jeżeli wytrwacie w słowie moim, prawdziwie uczniami moimi będziecie i poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi (J 8: 31–32). Nie ma prawdy bez Chrystusa i bez Jego wyzwolenia z niewoli namiętności starego człowieka. Bo tylko obecność żywego Chrystusa, obecność Jego Ducha usuwa ciemność i pozwala widzieć prawdę. Wszelka wrogość wyklucza zdolność widzenia prawdy (1J 2:10–11). Nie można być prawdziwym uczniem Chrystusa i w stosunkach z innymi Jego uczniami kierować się mentalnością „my” i „oni” czyli teologią „albo — albo”. Kiedykolwiek wchodzimy w takie relacje, Jego przy tym nie będzie i kiedykolwiek w takim duchu toczymy spór o jakąś domniemaną „prawdę”, Jego odpowiedzią będzie: „Ani — ani”.
Pewnego razu Jezus opowiedział historię, która znana jest jako podobieństwo o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10:30–35). Dlaczego za bohatera tej historii wybrał Samarytanina? Czy Samarytanie odznaczali się szczególnym miłosierdziem? Raczej wątpliwe, skoro nie przyjęli Jezusa i Jego uczniów na nocleg (Łk 9:51–53). Jezus celowo uderzył w ten sposób (a robił to nieraz) w warownię uprzedzeń i wrogości, bez której zburzenia droga za Nim jest niemożliwa.
Bezsensowny konflikt między Żydami i Samarytanami jest przykładem niezliczonych innych konfliktów pomiędzy ludźmi, którzy chcą służyć Bogu. Mają one różne podłoże, różny zasięg, od dwuosobowych aż do takich, które obejmują prawie całe narody, różną trwałość od chwilowych aż po wielowieczne, różne natężenie, ale wspólne mają to, że mącą, dzielą i niszczą. Niestety mają one miejsce i wśród naśladowców Chrystusa także i w naszych czasach. W zaślepieniu raz po raz kreślimy naszą linię podziału pomiędzy fałszem a prawdą przez coś fizycznego, materialnego, widzialnego, na przykład między pojedynczymi osobami, grupami ludzi, zborami, nazwami denominacji, sposobami prowadzenia nabożeństw, takimi czy innymi akcentami w przesłaniu i wielu innymi. I tworzymy obraz „my” i „oni”, a potem atakujemy się, coraz bardziej się zaogniając, a w miarę tego coraz bardziej ślepnąc i głupiejąc. Obraz, który wtedy widzimy, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, ale gotowi jesteśmy nawet życie położyć w obronie naszej cielesnej alternatywy „albo — albo”.
Nie znaczy to wcale, że nie ma ostrego konfliktu między Bożą prawdą a fałszem, między prawdziwymi a fałszywymi czcicielami Boga. Nieprzerwanie trwa zacięta duchowa walka i nikt z nas jej nie uniknie. Ale jakże całkiem inaczej przebiega Boża linia podziału między fałszem a prawdą! Nie dotyczy niczego materialnego, niczego fizycznego, niczego widzialnego. Przebiega przez ludzkie serca i to w nich, w pojedynczych osobach, niewidzialna dla nikogo toczy się i rozstrzyga (2Tm 2:19). I to dzieje się we wszystkich grupach, wspólnotach, zborach, kościołach. Bo w każdym takim miejscu mogą siedzieć lub stać tuż koło siebie prawdziwi i fałszywi czciciele, niezależnie od szyldu na budynku, od wyglądu wnętrza, od porządku nabożeństwa, od rodzaju muzyki, od zewnętrznych gestów zgromadzonych czy od tysiąca innych różnic. Ale przeciwnik Boga i Jego ludu wypacza w naszych oczach obraz sytuacji w tym celu, abyśmy, zamiast walczyć przeciwko niemu w naszych sercach, walczyli przeciwko naszym braciom. „To oni! To tamci! I tamci! I jeszcze tamci!” Wszystko jedno, czego dotyczy konflikt. Byle odwrócić uwagę od istoty sprawy, od właściwego miejsca i pola walki. Byle zaślepić oczy na właściwy konflikt i pchnąć wszystkich w wir najróżniejszych konfliktów zastępczych. I niestety wielu wierzących ciągle jeszcze daje się na to nabrać.
Prawie wszyscy jeszcze tkwimy w takich bezsensownych konfliktach, które osłabiają lud Boży, a sprawiają nieopisaną satysfakcję naszemu przeciwnikowi. Bardzo łatwo nam w nie popaść, a bardzo trudno się z nich wyrwać. Wymaga to upamiętania i świadomego dużego wysiłku. Jezus stoi zawsze zasmucony na uboczu i mówi: „Ani — ani”. Wypatruje prawdziwych czcicieli, którzy oddają Bogu cześć w Duchu i prawdzie. W Bożej Prawdzie! A tacy rozwiązują swoje problemy w Duchu Chrystusowym, w Jego sposób i w Jego charakterze. Badajmy swoje życie i szczerze sobie odpowiedzmy, kim są nasi Samarytanie, których nie cierpimy, których znieważamy i którym złorzeczymy. A potem odczytajmy podobieństwo Jezusa, wstawiając w miejsce miłosiernego Samarytanina tego brata, który jest dla nas najbardziej solą w oku. Gdyby Jezus mówił swoje podobieństwo nie do Żydów, lecz do nas, właśnie tak by ono brzmiało. Bo On nie chce, abyśmy zwalczali się wzajemnie, lecz abyśmy zwalczyli w sobie ducha oskarżania, wrogości i złorzeczenia, a przyoblekli się w serdeczne współczucie, gdyż jedynie wtedy będziemy mogli oddawać Mu cześć w Duchu i Prawdzie.
Tylko że aby Jezusa w tym Jego pragnieniu usłyszeć, trzeba zająć postawę Samarytanki. Jeśli jesteś na 110 procent pewny swojej absolutnej racji, to Jezus nie usiądzie przy twojej studni i niczego ci nie powie. Bo On chce cię uczyć używając do tego twoich braci. Jeśli pozwoliłeś wyróść w sobie niechęci i wrogości do innych, już nigdy przez nikogo z nich Jezus niczego nie będzie mógł do ciebie powiedzieć. To prowadzi do podziałów, izolacji i zubożenia. Jeśli w tym utkwiłeś, to już nigdy nie poznasz pełnej, prawdziwej, czystej Bożej prawdy, chyba że przeżyjesz głębokie upamiętanie i upokorzenie, które zmieni całkowicie twój stosunek do innych. Bo jakakolwiek „prawda”, która tych, którzy ją wyznają, prowadzi do wrogości względem jakichkolwiek innych ludzi, nie jest i nie może być całą Bożą prawdą.
Aby móc uczyć się od Mistrza, trzeba chcieć wiedzieć. Trzeba desperacko chcieć poznać prawdę. Nie tę skandowaną namiętnie przez tłumy, lecz Bożą Prawdę. Bo ci, którzy się na to nie zdobędą, nadal będą tkwić w cielesnym „albo — albo”. I trzeba być na tyle pokornym, aby się wsłuchać w naukę płynącą od innych, słabych i niedoskonałych ludzkich naczyń, których teraz używa i przez które przemawia do nas Jezus. Ale nie tych, którzy grożą i grzmią, lecz tylko tych, którzy jak Jezus zapraszają i zachęcają. To musimy mieć na uwadze i tego musimy się w pokorze uczyć my wszyscy, którzy usługujemy innym.
Nie bój się mieć wątpliwości jak Samarytanka. Nie bój się szukać potwierdzenia prawdziwości tego, co jest mówione. A jeśli jest coś mówione w kłótliwości i irytacji, to nie miej nawet wątpliwości, bo wtedy od razu wiadomo, że tego nie mówi Jezus. Jeśli masz gorące pragnienie poznania i doświadczenia prawdy, to usłyszysz Jezusa. Najpierw usłyszysz: „Ani — ani”, a potem doznasz olśnienia. Boża prawda okaże się być całkowicie różna, jakże daleka od naszych zwichniętych ludzkich alternatyw, które są przyczyną wrogości. Boża prawda jest dla wszystkich wyzwalająca i zbawienna. Bo Boże drogi i myśli nieskończenie górują nad naszymi ludzkimi (Iz 55:8–9). Wtedy poznasz coś niewymownie wspaniałego, zdumiewająego, co cię wyzwoli i uczyni prawdziwym czcicielem Boga w Duchu i Prawdzie.
J. K.