Leżąc w szpitalu, niezdolny do wykonania żadnego ruchu, bez pracy poza prowadzeniem korespondencji za pomocą dyktafonu z biura Paula Walkera, miałem mnóstwo czasu, by słuchać Pana. Paul i ja wiele rozmawialiśmy, ciągle na nowo zastanawiając się nad przyczynami wypadku. Dlaczego tak się stało?
Podczas mojego unieruchomienia miałem też wiele chwil wyciszenia. Była to chyba najdłuższa cicha modlitwa w całym moim życiu. Godzinami modliłem się za Annę i dzieci, za naszą przyszłość, o jedność wśród zielonoświątkowców, za zbliżającą się II Konferencję Światową w Paryżu, o zrozumienie proroctwa Wiggleswortha sprzed 12 lat. Jego słowa, które tak mną na początku wstrząsnęły, w miarę upływu lat bladły.
Tuż przed śmiercią Wiggleswortha miałem z nim ostatnią rozmowę.
W czasie tych kilku minut, które spędziliśmy razem, powiedział do mnie:
— Mój bracie, nie miałem więcej słowa od Pana. Ale jestem całkowicie pewien, że to, co objawił mi w Afryce, zbliża się i że ty odegrasz w tym główną rolę.
W szpitalu podczas jednej z modlitw o uspokojenie mojego ducha i umysłu Bóg zaczął ze mną rozmawiać. Modliłem się po cichu, by nie przeszkadzać Walkerowi. Zimowe niebo za oknem było szare. Skończyła się kolorowa jesień i ziemię przykrył śnieg.
— Nadszedł czas spełnienia proroctwa Smitha Wigglewortha. Czas zacząć. Chcę, byś udał się do przywódców kościelnych.
— Panie, cóż ja mogę powiedzieć martwym Kościołom?
— Ja mogę wzbudzać z martwych.
— Ale, Panie, oni są wrogo usposobieni.
— Tak, lecz Ja nakazałem miłować wrogów.
Sprzeczałem się dalej:
— Jak mogę miłować takich ludzi? Nie mogę pogodzić się ani z ich doktrynami, ani z ich praktykami.
— Będziesz musiał im przebaczyć — powiedział Boży głos w moim wnętrzu.
— Drogi Panie, jak mogę im przebaczyć, kiedy nie ma dla nich żadnego usprawiedliwienia?
— Nie kazałem ci ich usprawiedliwiać. Masz tylko przebaczyć. A jeśli przebaczysz, to będziesz miłował. Jeśli będziesz miłował, to zechcesz przebaczyć. Wybieraj.
Rozmowa się skończyła, ale walka dopiero się zaczęła. Zrozumiałem, jak niewiele wiem o przebaczeniu. W najbliższych dniach zmagałem się z Panem, uczyłem się, przeżywałem ból wewnętrznej rewolucji. W tej dziedzinie mojego życia musiał objąć władzę nowy król.
Leżąc tak w nocy przy zgaszonych światłach, gdy Paul spał, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Oczekiwałem, że Jezus użyje mnie jako zielonoświątkowca, by wstrząsnąć Kościołami. Myślałem, że posiadając prawdę powiem im, w czym się mylą, potrząsnę nimi w sprawiedliwym gniewie. Ale Pan powiedział mi: „To nie tak. Przebudzenie nastąpi, jeżeli przebaczysz. Jeśli będziesz walczył, nic się nie stanie”.
W tym czasie Pan często odsyłał mnie do 13 rozdziału l Listu do Koryntian, do najpiękniejszych słów napisanych kiedykolwiek na temat miłości. Czytałem, modliłem się i myślałem: „Czy to może być prawda?” Miłość jest tak ważna, że nam, zwykłym istotom ludzkim, trudno to pojąć. Ważniejsza jest niż mówienie do Boga językami. Ważniejsza od rozmowy z Bogiem. Ważniejsza niż uzdrowienia, niż przenoszenie gór wiarą. „Czy to może być prawda?” Jest ważniejsza niż oddanie życia w imię sprawiedliwości społecznej. Ważniejsza jest niż życie pełne poświęcenia, ważniejsza niż służba kaznodziejska. Bez miłości nic nie ma znaczenia. „Czy to może być prawda?”
W pokoju o zielonych ścianach, białym suficie, wśród odleżyn i basenów, podczas nie kończących się godzin, Pan powiedział: „Musisz kochać tych, którym posługujesz. Nie posługuj nikomu, jeśli go nie kochasz”.
Przypomniało mi się życie Teddy Hodgsona. Teddy był wspaniałym człowiekiem, Anglikiem, który udał się do Afryki jako misjonarz. Poświęcił swoje życie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Razem z innym misjonarzem zielonoświątkowym zginął z rąk kanibali z Zairu. Wiem, że kochał ich aż do śmierci.
Pamiętam, że gdy przybył jako misjonarz, tubylcy od razu go pokochali.
Wkrótce setki ludzi oczekiwały w słońcu, by wyszedł do nich i posługiwał im. Przychodzili do niego pokazując mu rany i choroby. Nie będąc lekarzem, Teddy zakładał prowizoryczne opatrunki i modlił się za nich. W spokoju i w ciszy działy się cuda. Ludzie byli uzdrawiani i oczywiście tłumy rosły. Nie mógł się nigdzie ruszyć. Od świtu do nocy posługiwał biednym ludziom. W końcu stan jego zdrowia tak się pogorszył, że musiał wrócić do kraju, by odpocząć. Żegnając się powiedział wszystkim zasmuconym, że przyjedzie prawdziwy lekarz, brat w Panu, który będzie mógł zrobić dla nich o wiele więcej. I odjechał.
Przybył nowy człowiek i podjął tę samą pracę. Oferował ludziom fachową pomoc medyczną. Pierwszego ranka Afrykańczycy przybyli tłumnie. Następnego dnia było ich mniej. Następnego jeszcze mniej, aż wreszcie po tygodniu znikli wszyscy. Lekarz był zadziwiony. Gdzie popełnił błąd?
Zapytał afrykańskiego ewangelistę, gdzie podziali się ludzie.
Ten odpowiedział: — Nie wiem.
Jeśli Afrykańczyk mówi „Nie wiem”, „Zapomniałem”, można od razu zrezygnować z dalszego pytania. Gdy mówi „Zapomniałem”, wierzy, że Bóg wyjął to z jego umysłu, źle byłoby przypominać sobie. Jest to dobra wymówka w każdej sytuacji. Kiedy mówi „Nie wiem”, oznacza to naprawdę, że nie chce powiedzieć i nie zrobi tego. Ale lekarz nie znał niuansów mowy krajowców.
Po kilku dniach zapytał znów:
— Powiedz mi.
— Jeśli ci powiem, obrazisz się.
— Nie — odparł lekarz. — Nie mogę się obrazić. Jestem dzieckiem Bożym.
Ewangelista w końcu ustąpił.
— Pytałem, jak idzie twoja praca. Ludzie odpowiedzieli tak: „Pierwszy misjonarz służył nam w miłości. Lekarz nas nie kocha. Służy nam z poczucia obowiązku, bez miłości”.
— Ale jak mogą to stwierdzić?
Ewangelista wahał się przez chwilę i powiedział cicho, ze smutkiem:
— Patrzyli w okna twojej duszy i zobaczyli obowiązek, a nie miłość.
— U tamtego widzieli tylko miłość. On ich kochał.
Bardzo proste i praktyczne zrozumienie tego, co Bóg uczynił w moim życiu przez wypadek, nastąpiło kilka miesięcy później, w czasie przygotowań do procesu pomiędzy firmą ubezpieczeniową, firmą kolejową, a Paulem i mną. W rezultacie procesu przyznano mi 10 tys. dol. odszkodowania, z czego jedna trzecia poszła na opłacenie reprezentującego mnie prawnika. Powiedziano mi, że powinienem otrzymać o wiele więcej, ale nie chciałem ciągnąć procesu i tracić pieniędzy na koszta rozprawy. Co więcej, powiedziano mi, iż wyzdrowiałem tak szybko — w cudowny sposób — że w chwili procesu nikt nie miał dla mnie współczucia. Istotną częścią rozprawy były przygotowania. Każda ze stron powołała chirurga, ortopedę i psychiatrę, by mnie zbadali. Naciskałem na mojego prawnika, by psychiatra był chrześcijaninem, inaczej nigdy mnie nie zrozumie. Znalazł dobrego chrześcijanina, który zgodził się zająć tą sprawą.
W dniu badania, po kilku godzinach rozmowy, powiedziałem do niego:
— Zapytał mnie pan o wszystko oprócz daty mojej śmierci. Musiał pan wyciągnąć jakieś wnioski. Jaki wpływ wywarł na mnie wypadek?
Uśmiechnął się i zastanawiał przez chwilę.
— Dojrzał pan duchowo i zwolnił tempo.
— A jakie będą tego skutki?
— Nie będzie pan tak wymagający, przede wszystkim wobec siebie, a także wobec innych ludzi. Nie będzie już pan takim perfekcjonistą.
— Tak — powiedziałem po chwili. — O to prosiłem Pana, aby mnie przygotował do służby, do której mnie powołał. Byłem na tyle głupi, by powiedzieć: „Panie, uczyń to, nawet gdybyś miał mnie złamać”. I Bóg mnie złamał.
Uśmiech na twarzy lekarza rozszerzył się. Pokiwał głową.
— Ale — dodałem pośpiesznie — nie zranił mnie.
I była to prawda. Kiedy lekarze badali mnie i pytali, jak znoszę ból, odpowiadałem szczerze:
— Nie czułem bólu.
— Co? — zapytał ten, który nastawiał mi nogę. — No, panie kaznodziejo, nie wie pan, dokąd idą kłamcy?
— Wiem, ale ja tam nie pójdę. Nie odczuwam bólu.
Psychiatra dostrzegł skutki wypadku. Mój charakter, moja natura została zmieniona. Wszedłem na drogę miłości i przebaczenia — dwa słowa tak popularne w żargonie chrześcijańskim.
Są to słowa, od których zależy pełnia życia. Miałem poznać prawdę słów Pana z Ew Marka 11,24- 25: „Dlatego powiadam wam: Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się wam. A gdy stoicie i zanosicie modlitwy, odpuszczajcie, jeśli macie coś przeciwko komu, aby i Ojciec wasz, który jest w niebie, odpuścił wam wasze przewinienia”.
Trochę później nastąpiła przełomowa rozmowa z Panem.
— Panie, moje modlitwy zmierzają donikąd. Nie otrzymuję odpowiedzi. Nie mam dosyć wiary. Proszę, daj mi dar wiary.
— To nie jest kwestia wiary. Dostrzegam wiarę nawet gdy jest mała jak ziarno gorczycy. Nie, to coś innego. A gdy stoicie i zanosicie modlitwy, odpuszczajcie, jeśli macie coś przeciwko komu. Dlatego nie otrzymujesz odpowiedzi na modlitwy. Masz wiele przeciwko wielu. —
I podobna lekcja z Mt. 18,18: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Cokolwiek byście związali na ziemi, będzie związane i w niebie”.
Po tylu latach miałem się wreszcie dowiedzieć, co to znaczy. Przez mój osąd osoby mogłem związać ją w stanie, w którym pragnąłem odmiany. Przez brak przebaczenia stałem na przeszkodzie Duchowi Świętemu. Nie mógł przekonać tej osoby i pomóc jej.
Ustępując z pozycji osądzania wcale nie stwierdzam: „On ma rację, ja się mylę”. Przebaczenie oznacza: „On może się jak najbardziej mylić, ale nie jestem sędzią”. Oznacza to, że już nie związuję żadnej osoby na ziemi. Oznacza to, że wstrzymuję się od sądu.
Było to trudne, ale potem nastał pokój. Pan ukazał mi, że jestem skłonny do osądzania. To blokowało moją efektywną służbę wśród tych, o których myślałem, że są w błędzie.
— Nie przebaczasz — stwierdził jasno. — Jesteś oskarżycielem. Ja chcę, abyś był obrońcą.
Rozdział XVIII z książki Davida du Plessis:
„Mister Pentecost”, Wydawnictwo Opoka, Warszawa