Moje osobiste zwierzenia

Pewna część moich bliskich przyjaciół oraz braci i sióstr w wierze wyraża swoje wątpliwości lub zastrzeżenia co do moich niektórych wypowiedzi, przekonań lub postępowania. Dzieje się to w różny sposób, od ostrożnych zapytań, poprzez pełne szczerego zatroskania uwagi, ustne lub pisemne, wyraźne przejawy dezaprobaty, aż po lodowate spojrzenia i kamienne wyrazy twarzy na mój widok. Powodem jest to, że moje zdanie w dosyć szerokim zakresie spraw różni się mniej lub bardziej od zdania innych. W związku z tymi kontaktami dochodzi zwykle do wyrywkowej wymiany słownej, co jednak nie jest wyczerpujące i nie prowadzi do dostatecznego wyjaśnienia. Dlatego czuję potrzebę i zobowiązanie, aby wytłumaczyć się z mojego stanowiska, zarówno przed tymi, którzy się ze mną w taki czy inny sposób kontaktowali, jak i przed tymi, którzy wprawdzie tego nie uczynili, ale mają pewne wątpliwości lub niejasności. Czynię to niniejszym, mając nadzieję, że wyjaśnienie takie będzie pożyteczne, jako że ciemność jest domeną naszego przeciwnika, zaś dzięki światłości możemy go pokonać.

Przede wszystkim muszę stwierdzić, że sam fakt różnienia się ludzi wierzących poglądami na wiele spraw uważam za pozytywny. Bóg tak bardzo góruje nad człowiekiem pod każdym względem, że żaden człowiek nie jest w stanie zaabsorbować i reprezentować całej Bożej pełni. Mamy cząstkowe poznanie, zrozumienie i doświadczenie, a cała pełnia wyraża się w Kościele dzięki zbiorowości, dzięki współdziałaniu wielu cząstek w organicznym duchowym zespoleniu. Potrzebujemy się nawzajem i jeśli nie respektujemy Bożej pracy w życiu i poprzez życie innych członków tego duchowego organizmu, powstają problemy. Ponosimy wtedy szkodę sami i szkodę ponosi całe ciało Chrystusa.

Do tego dochodzi fakt różnego zaawansowania naszej indywidualnej duchowej przemiany. Jesteśmy na różnych etapach Bożej pracy nad naszym życiem. Jeśli się rozwijamy, to się i zmieniamy, ulegają więc ewolucji także nasze przekonania, co jest nie tylko dopuszczalne, lecz i konieczne, bo bez zmian nie ma rozwoju. Zmianom ulega też nasz sposób widzenia wielu spraw i sposób postępowania, a zmiany te są indywidualne, osobiste i nie dotyczą równocześnie całej zbiorowości. Zmiany zaś w całej zbiorowości są rezultatem złożonych procesów wzajemnego usługiwania sobie i wzajemnego wzbogacania się w ramach jakże głębokich i wspaniałych biblijnych reguł, dotyczących życia wspólnoty. Nasza cielesność w najróżniejszej postaci procesy te utrudnia i hamuje, toteż tylko nasze usilne zabieganie przed obliczem Bożym o własną przemianę uchronić nas może przed niszczycielskim wpływem na życie wspólnoty. Jeśli natomiast koncentrujemy się na usilnym zabieganiu o przemianę w życiu innych ludzi, nie widząc jej potrzeby u siebie, to prawie na pewno coś jest z nami nie w porządku.

Po tych wstępnych uwagach ogólnych przejść muszę do początków mojego życia duchowego, które Pan zaczął kształtować w latach pięćdziesiątych. Z domu rodzinnego i ze zboru macierzystego wyniosłem liczne duchowe skarby, poznanie Pisma Świętego, konsekwentnego życia chrześcijańskiego i osobistej społeczności z Bogiem. W odróżnieniu jednak od wielu moich rówieśników wśród stanowczych chrześcijan w okolicy Cieszyna, gdzie wyrastałem, wpływ na to kształtowanie mnie miały dodatkowo trzy czynniki. Pierwszym z nich była dosyć bogata biblioteczka literatury chrześcijańskiej moich rodziców. Zaraz po moim nawróceniu i przeżyciu napełnienia Duchem Świętym oprócz Biblii zacząłem łapczywie wchłaniać literaturę przebudzeniową w języku polskim, czeskim, słowackim, niemieckim i angielskim. Już wtedy zobaczyłem wyraźnie, że to, co Bóg może i chce czynić ze swoim ludem, nieskończenie przewyższa to, co uchodzi za normę w naszym środowisku. Już wtedy zobaczyłem, że każdy wierzący powołany jest do bycia Bożym narzędziem w dziele ewangelizacji i budowania Kościoła. Już wtedy wiedziałem też, że totalna mobilizacja kościoła w walce duchowej i jego wytrwanie w wierze musi zawsze doprowadzić do klęski szatana i wspaniałego zwycięstwa Bożej sprawy. Już wtedy zobaczyłem różnicę pomiędzy władzą organizacyjną, a władzą duchową, opartą na duchowym autorytecie. Już wtedy zobaczyłem też wyraźnie, że wzajemne stosunki pomiędzy ludźmi wierzącymi są rażąco nie w porządku, co wpływa na kondycję Kościoła bardzo niszcząco, aczkolwiek nie widziałem wtedy jeszcze sposobu rozwiązania tego problemu. Już wtedy widziałem, że w Kościele Jezusa Chrystusa przebiega długotrwały proces odnowy, który jest poważnie zaawansowany, lecz nie jest zakończony i musi być kontynuowany.

Drugim czynnikiem w kształtowaniu mojej duchowej sylwetki była działalność ewangelistów „uzdrowieniowych”. Żyłem wprawdzie za bardzo szczelną jeszcze wtedy żelazną kurtyną, ale zaczęły docierać wieści ze Stanów, najpierw o mało znanym Hubercie Freemanie, którego kampanie opisała szczegółowo pewna siostra pochodzenia czeskiego, a potem o dalszych: Allenie, Branhamie, Hicksie, Osbornie, Robertsie itd. Z nikłych studenckich środków uciułałem z wielkim wysiłkiem sumę na solidny odbiornik radiowy, aby móc wsłuchiwać się w programy religijne, nadawane późną nocą przez Radio Luxemburg, takie jak „Back to the Bible”, „Hour of Decision” Billy Grahama, „Revival Time” C. M. Warda czy „Abundant Life” Orala Robertsa. Ten ostatni podczas modlitwy trzymał oburącz mikrofon, ja zgodnie z jego wskazówkami kładłem obie ręce na odbiorniku radiowym, a Pan dotykał przy tym mocno mojego serca. Prowadziłem też z nim korespondencję i otrzymywałem literaturę. Wszystko to było dla mnie ogromnym źródłem inspiracji, gdyż przekonywało mnie, że żywe, dynamiczne chrześcijaństwo, którego obraz poznałem z książek, nie jest utopią ani teorią, lecz istnieje nadal i funkcjonuje w praktyce wszędzie tam, gdzie ludzie są na Boże działanie otwarci.

Trzecim czynnikiem w Bożej pracy nade mną było to, że Pan stawiał mnie w różnych środowiskach, wśród wierzących chrześcijan różnych wyznań, najpierw w czasie studiów, a potem w pracy zawodowej i na wyjazdach z nią związanych. Wszędzie, gdzie się znalazłem, odwiedzałem wszystkie istniejące tam społeczności ewangeliczne, poznając ich życie, radości i problemy. Natychmiast zauważyłem, że wiele z tych rzeczy, które w domu uchodziły za nienaruszalne pewniki, jest tam nieznanych i wiele spraw rozumianych jest inaczej. Często odkrycia takie były związane z moimi osobistymi wewnętrznymi napięciami i rozterkami, i dopiero z Biblią w ręku i na kolanach przed Bogiem dochodziłem stopniowo do zrównoważonego spojrzenia na daną sprawę. Dzięki Bogu nie pozwolił mi trwać w przekonaniu, że wszyscy inni się mylą, lecz prowadził mnie do poznania, że „inne” z reguły nie oznacza ani błędne, ani fałszywe, ani nawet gorsze, lecz najczęściej oznacza coś uzupełniającego i wzbogacającego, co należy zintegrować z poznaniem już posiadanym, dzięki czemu można czegoś się nauczyć i posunąć się o krok naprzód. Nie zaślepiało mnie to bynajmniej na fakt, że mimo wielkich zasług w dziele głoszenia ewangelii wiele tych środowisk znajduje się w pewnym duchowym zastoju, ale chroniło mnie przed zwodniczym przekonaniem, że tylko ja czy też „my” jesteśmy na właściwym poziomie. To konfrontowanie najróżniejszych podejść i obserwowanie napięć i konfliktów pomiędzy nimi otwierało mi też coraz bardziej oczy na szkodliwość denominacjonizmu, którego istotą jest właśnie absolutyzowanie własnego, cząstkowego zrozumienia i podnoszenie go do rangi prawdy absolutnej, a potem traktowanie innych z wyższością i pogardą, czego rezultatem jest rozbicie Kościoła na wiele ugrupowań i ich wzajemna obojętność względem siebie lub nawet ich wzajemne kłótnie i zwalczanie się.

Z takim ekwipunkiem, o który postarałem się nie ja, lecz mój Pan, wszedłem w życie chrześcijańskie. Prowadziłem też wtedy intensywne życie modlitewne. Za dowód, że takie moje postawy ukształtowały się już w latach pięćdziesiątych, służyć może mój pierwszy tekst, napisamy w roku 1957, pt. „W ślad za Jezusem” (jest dostępny w całości w serwisie www.docelu.jezus.pl), którego forma była nieudolna, za co się teraz wstydzę, ale w którym są ślady całego szeregu tych wątków, o których wspomniałem powyżej. Rzecz jasna, że w otaczającej mnie rzeczywistości poszukiwałem z utęsknieniem tego, co zostało we mnie zakodowane, niestety bardzo rzadko z powodzeniem. Przeważały zniechęcające wrażenia dreptania w miejscu i braku postępu w podążaniu do tej obfitości, do której Pan chce nas wprowadzić. Jednym z niewielu bardziej znaczących wydarzeń, które wzbudziło na nowo moją nadzieję, było pojawienie się w latach sześćdziesiątych kazań Williama Branhama. Usłyszałem w nich bowiem bardzo wyraźnie te wątki, które żyły w moich marzeniach: Jezus Chrystus ten sam wczoraj, dziś i na wieki; wszystko, o czym mówi Biblia, dostępne i aktualne także i w naszych czasach; konieczność dobudowania Kościoła według Słowa Bożego i wzorca apostolskiego, przygotowanie oblubienicy na spotkanie z Oblubieńcem, a wszystko to będące nie do zrealizowania bez wyrwania się z mentalności denominacyjnej, będącej przyczyną zastoju. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że jest to bardzo istotne przesłanie od Pana dla Jego ludu. Niestety wokół osoby i „nauki” Branhama rozgorzały niebawem zażarte spory, przy czym dotyczyły one wyłącznie spraw nieistotnych, drugorzędnych lub nawet trzeciorzędnych. Tej tak cennej i ważnej dla mnie istoty tego przesłania wydawali się nie widzieć i nie słyszeć ani przeciwnicy, ani zwolennicy Branhama — i tak sprawa wygląda właściwie do dnia dzisiejszego.

Za zachętę i zbudowanie, jakie przyjąłem z usługi Branhama, zapłaciłem drogo, stając się „czarną owcą”, która przyjęła „fałszywe nauki”. Nie pomogła nawet moja obszerna pisemna wypowiedź na ten temat, do której zostałem zmuszony w połowie lat 80-tych przez usilne naleganie moich współbraci. Odium „branhamowca” ciąży na mnie do dziś. Ponieważ jednak powiedziałem już na ten temat wszystko, co trzeba było powiedzieć, nie mam nic do dodania. W międzyczasie rozwijała się moja usługa kaznodziejska, publicystyczna, pisarska i tłumaczeniowa, jednak stale mniej lub bardziej z oporami, ograniczona na skutek panującej o mnie opinii kontrowersyjnego, podejrzanego, nieprzewidywalnego dysydenta. Przez szereg lat dzięki postawie otwartości przywództwa w krakowskim Zborze „Betlejem” byłem tam zaangażowany w pracę dosyć głęboko, jednak pewne różnice dotyczące sposobu prowadzenia pracy zborowej (domagałem się stosunków wspólnotowych, jawności i przejrzystości administracji) sprawiły, że współpraca ta ustała. Wiele zawdzięczam też Zborowi Bożemu przy ulicy Przybyszewskiego i jego przywództwu, gdzie przez szereg lat odsunięcia od pracy gdzie indziej miałem zawsze otwarte miejsce azylu. Jednak lata 1985–1996 to okres pewnego przygnębienia i zniechęcenia panującą sytuacją i moim własnym stanem duchowym. Nie próżnowałem wprawdzie, gdyż powstawały wtedy różne artykuły, książki i tłumaczenia, a także „Konkordancja biblijna”, ale zakodowana we mnie wizja życia chrześcijańskiego i Kościoła pozostawała nieosiągalnym marzeniem. Tę wizję (podkreślam: cząstkową!) zawarłem w książkach „Życie ma sens” oraz „Przed nami cel”. W międzyczasie przebiegały też liczne dalsze ważne procesy duchowe, które przyciągały moją uwagę i miały na mnie znaczny wpływ, jak ruch Jezusa, przebudzenie charyzmatyczne, ruch wiary, usługiwanie takich postaci jak Watchman Nee, Erlo Stegen, Paul Jongi Czo, Reinhard Bonnke, ale dla zwięzłości nie wchodzę w szczegóły. Niestety pogrążony też byłem wtedy w pretensjach do innych, nosiłem w sobie poczucie krzywdy i zmagałem się z różnymi, nie przezwyciężonymi do końca grzechami starego człowieka.

Bardzo ważny dla mnie zwrot nastąpił w drugiej połowie roku 1996, kiedy to przypadkiem zetknąłem się z kilkoma numerami czasopisma „Absolutnie Fantastyczne”. Lektura tego pisma ożywiła mnie duchowo niesamowicie. Najistotniejszym bodźcem było odkrycie, że wszystko to, co Pan zakodował we mnie w latach pięćdziesiątych, jest nadal w pełni aktualne i zostanie w 100 procentach zrealizowane. I to nie przez denominacje, gdzie każde hasło jakiejkolwiek zmiany będzie zawsze napotykało na zażarty sprzeciw, lecz przez nowych ludzi, których sobie Pan powoła i wyposaży. Zobaczyłem, że Pan zaczął już obchodzić i omijać te niereformowalne struktury i posługiwać się nową generacją przywódców, którzy szybko się rozwijają. Z literatury wiedziałem, że dzieje się tak zawsze, kiedy obłok Bożej chwały podnosi się, wzywając lud Boży do dalszego etapu jego wędrówki.

Od tej chwili zacząłem zupełnie inaczej widzieć całokształt duchowej rzeczywistości i dostrzegać raz po raz mnóstwo nowych, radosnych faktów i wątków. Okazało się też, że „Absolutnie Fantastyczne” to tylko jedna z wielu inicjatyw tej nowej fali Bożego poruszenia. Odżyłem wtedy duchowo jak stary Jakub po wiadomości, że Józef żyje i panuje w Egipcie. Od roku 1993 wydawałem już biuletyn „Do Celu”, nie do końca rozumiejąc, dlaczego albo dla kogo to robię. Teraz nagle Boże prowadzenie stało się jasne. W momencie, kiedy Pan mnie duchowo ożywił, istniało już forum dzielenia się tym ożywieniem. Mój entuzjazm z dokonanego odkrycia i odświeżenia, jakiego doświadczyłem, wyraziłem w artykule pt. „Minęła zima” (Do Celu nr 4). Ta duchowa odnowa, jakiej wtedy doświadczyłem, trwa do dziś i ufam, że nie osłabnie, lecz jeszcze się spotęguje.

Nie zmieniły się wtedy prawie wcale moje przekonania, odkryłem tylko środowisko, w którym żyje, realizuje się i pogłębia się ta właśnie wizja, jaką 40 lat wcześniej przyjąłem od Pana. Rzecz jasna, że poczułem od razu i czuję do dziś mocną więź duchową z tymi wszystkimi, których Pan w tym poruszeniu używa i których przez to zwiastowanie kształtuje, mimo że początkowo wcale ich nie znałem. Jednak ponad 5 lat wzajemnego poznawania się nie osłabiło tej więzi, lecz ją wzmocniło, gdyż prawie każdy dzień dostarcza nowych, wielce radosnych dowodów duchowej żywotności i rozwoju w życiu ludzi, przeważnie młodych, którzy podobnie jak ja zdecydowani są ubiegać się o pełnię duchowych dóbr w Chrystusie. I tak, jak zazwyczaj, także w tym przypadku sprzeciwy przeciwko temu nowemu poruszeniu dotyczą spraw o drugorzędnym i trzeciorzędnym znaczeniu, co ujawnia, że jego przeciwnicy nie widzą ani nie słyszą istoty głoszonego teraz przesłania i nie rozumieją, o co tutaj chodzi. Ale tym razem dzięki łasce Bożej jest wcale pokaźna i coraz bardziej wzrastająca liczba tych, którzy istotę tego przesłania widzą, słyszą i rozumieją. Wiedzą dokładnie, czego chcą i wiedzą, o co chodzi. Wiedzą też, że realizacja będzie kosztować i na ogół są gotowi ponosić te koszty. I realne, wymierne przeobrażenia w ich życiu dokonują się bardzo szybko, tak że w niektórych dziedzinach trudno mi dotrzymać im kroku, a w niektórych pozostaję wyraźnie w tyle. Sprawia mi to po latach utyskiwania i wzdychania nieopisaną radość i dziękuję za to Bogu.

Pod wpływem tego przeżycia z drugiej połowy roku 1996 wróciłem po wielu latach do intensywnego życia modlitewnego, zdecydowany usilnie zabiegać o własny postęp duchowy i poddać się Panu, aby móc pochwycić to wszystko, na co zostałem pochwycony (Flp 3:12–13). Miałem o tym swoje własne wyobrażenia, które okazały się błędne. Sądziłem mianowicie, że rezultatem moich modlitw będzie bliższa więź z Panem, szersze pole działania i większe obdarowanie duchowe, natomiast Pan inaczej widział moje potrzeby i zaczął realizować swój własny program dla mojego życia. Znalazłem się w ogniu Bożego sądu, wśród dramatycznych doświadczeń i walk, spowodowanych poważną chorobą psychiczną mojej żony Emilii, w której nie brak też symptomów opresji demonicznej. Był to wstrząs, który stawiał pod znakiem zapytania całe nasze chrześcijaństwo, cały dorobek życia i całą przyszłość. Nie wchodząc w szczegóły samej choroby, w której otrzymaliśmy potężne wsparcie duchowe od ludu Bożego w Krakowie i z wielu innych miejsc, muszę omówić duchowe rezultaty tych przeżyć.

Pan przeczesywał drobiazgowo moje życie i wyprowadzał na światło wszystko, co w Jego oczach nie mogło się ostać. Musiałem wyznawać przed żoną i braćmi moje osobiste grzechy, pokutować z moich stosunków z innymi i oczyszczać się z wielu cech starej natury jak wyniosłość, zarozumiałość, kłótliwość, nieustępliwość, nieprzebaczenie, krytycyzm i wiele innych. Przykładowo, z wydawcami „Konkordancji” prowadziłem spór o prawa autorskie w sposób całkiem świecki, niegodny chrześcijanina, w którym groziłem sądem, naliczałem karne odsetki za niewypłacone kwoty, sporządziłem nawet pozew sądowy i wyznaczyłem ultymatywny termin, do którego moje żądania mają być spełnione, w przeciwnym razie złożę pozew w sądzie. Długi byłby spis tego, na co teraz Pan położył swój palec i z czego musiałem pokutować, oczyszczać się, za co musiałem przepraszać i co musiałem zmieniać.

Nie sposób nie wspomnieć w szczególności o surowym Bożym osądzie mojego zwyczaju krytycznego wyrażania się o ludziach wierzących, w szczególności o przywódcach. Ten ohydny proceder uprawialiśmy przez wiele lat wraz z żoną w naszych wspólnych rozmowach, roztrząsając w duchu oskarżycielskim najróżniejsze złe naszym zdaniem cechy i postępki wielu osób, nie rzadko irytując się przy tym i oburzając. Oboje przeżyliśmy na sobie niezwykle mocno poczucie Bożej stanowczej dezaprobaty dla takiego postępowania, co spowodowało nasze głębokie upamiętanie, które, jak wierzę, raz na zawsze nas z tego oczyściło i wyleczyło, czego dowód widzę w tym, że jest to dla mnie teraz nie do pomyślenia. Słysząc teraz oskarżenia pod adresem osób trzecich doznaję bólu nieomal fizycznego, co zmusza mnie do ich odrzucania bez wnikania w ich prawdziwość. Od kiedy podjąłem taką decyzję, liczba negatywnych cech, jakie dostrzegam u innych, zmalała co najmniej dziesięciokrotnie, co działa na mnie bardzo relaksująco i wyzwalająco. Zagadnienie to poruszam w artykule „Przebaczone winy, darowane długi” (Do Celu nr 16).

Jednak po tej przemianie pojawił się poważny problem mojego stosunku do tych współbraci, którzy nadal robią to, co Pan we mnie surowo osądził. Muszę staczać walki z samym sobą, aby nie ulegać względem nich uczuciu niechęci i wrogości. Ponieważ Pan dopiero mnie uczy właściwych postaw względem nich, popełniam zapewne poważne błędy, które są dla innych widoczne, proszę więc o przebaczenie. Ufam, że Pan nauczy mnie właściwej postawy w takich sytuacjach, o co usilnie Go proszę. Na razie zdołał nauczyć mnie tyle, że o ile widzę coś złego u współbrata i o ile Pan pobudza mnie do tego, aby się tą sprawą zająć, to powinienem w biblijny sposób kontaktować się z nim samym, zaś nikt trzeci nie powinien wiedzieć o tym ani słowa. Jeśli zaś dostrzegam zło ogólniejsze, to powinienem zwalczać go biblijnym sposobem wyłącznie dobrem, czego oczywiście muszę się nadal uczyć.

Wiem, że w żadnej z tych dziedzin nie stałem się odtąd doskonały, ale wyraźnie widzę, że w wielu dziedzinach mojego życia dokonał się znaczący postęp. Zapewniam też, że na Bożym ołtarzu znalazły się wtedy po raz kolejny również wszystkie moje przekonania, cała moja „wizja”, usługa i cały dorobek literacki, łącznie z różnymi osobami, grupami i ugrupowaniami, z którymi utrzymywałem kontakty, nie wyłączając Branhama ani branhamowców, i łącznie z tym wszystkim, co mogłoby być potencjalną przyczyną Bożej dezaprobaty. Jednak Pan żadnej z tych rzeczy nie zabrał ani nie skorygował, musiałem tylko pokutować z formy — ciętości języka i dosadności swoich wypowiedzi, z braku łagodności i pokory w kontaktach z innymi. Dlatego niektórych moich dawniejszych tekstów, które zawierały „szydercze pokazywanie palcem i bezecne mówienie” (Iz 58:9) już teraz nie udostępniam.

Z biegim czasu ten proces oczyszczenia zaowocował różnymi widocznymi zmianami. Zagoiły się rany i blizny po różnych dawnych zaszłościach, zaczęło się poszerzać pole usługi, między innymi otworzyły się dla mnie miejsca usługiwania, które były od kilkunastu lat zamknięte, bez moich zabiegów otwarła się możliwość pracy w internecie, odczuwam też nową inspirację w usługiwaniu słowem mówionym i pisanym. Pan wysłuchał też moje długotrwałe prośby o wyzwolenie z poczucia osamotnienia — mam teraz dość liczne grono braci i sióstr w wierze, z którymi doskonale się rozumiemy, wspólnie się budujemy, walczymy i wspieramy się wzajemnie, czego dotkliwy brak odczuwałem przez długie lata. Ponadto widzę, że Boża praca nad moim życiem przebiega nadal i to tak intensywnie, że prawie każdy dzień przynosi jakieś nowe poznanie i towarzyszącą mu przemianę. Równocześnie jednak wyrastają także coraz to nowe wyzwania, toteż dokonująca się we mnie przemiana zaledwie za nimi nadąża, albo i nie nadąża. Dlatego proszę o cierpliwość tych z Was, którzy widzicie jeszcze we mnie lub w moich wypowiedziach pozostałości starego człowieka — wierzę, że Pan prędzej czy później to zmieni, gdyż gorąco o to Go proszę.

Ale mimo tych zmian na lepsze mam odczucie, że przełom jeszcze nie nastąpił. Porównując moje życie z biblijnym wzorcem normalnego chrześcijanina, czuję się ciągle bankrutem. Wiele Bożych obietnic w moim życiu nie działa. Nie umiem na przykład pozyskiwać uczniów przez swoje indywidualne świadectwo, co umieli wszyscy wierzący w zborze jerozolimskim (Dz 8:4). Osoby, o których wiem, że przyszły do Pana dzięki mojej usłudze, i które o tym świadczą, można policzyć na palcach jednej ręki. Moje kładzenie rąk na chorych nie przynosi biblijnych rezultatów (Mk 16:18). To samo można powiedzieć o używaniu imienia Jezusa w konfrontacji z demonami (Mk 16:17). Nie dostrzegam, by z mojego wnętrza wypływały rzeki żywej wody (J 7:38). Nie widzę też, by podczas mojej usługi Duch ożywiający ożywiał innych (1Ko 15:45; 2Ko 3:6). Pełna lista jest jeszcze o wiele dłuższa. I nie mam tu żadnej wymówki, bo kiedy prosiłem Pana, by wreszcie zechciał uczynić mnie normalnym chrześcijaninem, odebrałem w odpowiedzi: „A co twoim zdaniem powinienem jeszcze uczynić, abyś ty mógł być normalnym chrześcijaninem?” Bo przecież wiemy, że dzieło odkupienia jest doskonałe i nie ma żadnych braków.

Pewną pociechą jest dla mnie to, że całkiem pokaźna liczba osób świadczy o tym, iż przyjęła jakieś zbudowanie z mojej usługi mówionej lub pisanej, ale jest to kropla w morzu zarówno istniejących potrzeb, jak i Bożych możliwości, zagwarantowanych Jego dzieciom w biblijnych obietnicach. Dlatego jestem zdecydowany wraz z innymi trwać w modlitwach i we wierze, że przełom musi nastąpić. Widzę jednak swoją nieudolność i niepodatność na Boże działanie także i w tym, że podczas gdy zazwyczaj następuje to po 1 lub 2 latach walki (sądząc ze świadectw Allena, Blumhardta, Liardona, Stegena i innych), w moim przypadku nie nastąpiło to nawet po 6 latach. Niemniej nie tracę nadziei i jestem zdecydowany wytrwać na tym kursie, gdyż wyraźnie pobudza mnie do tego Duch Pański. Fakt, iż moja żona wciąż jeszcze cierpi, odbieram jako dowód, że Pan ma z nami jeszcze wiele do zrobienia i że zamierza dokonać jeszcze więcej niż dotychczas.

Może niejeden czytelnik pomyśli w tym miejscu: „Czegóż to jeszcze chce ten stary emeryt, któremu niebawem „stuknie” siedemdziesiątka?” Rzeczywiście. W kondycji, w jakiej byłem 7 lat temu, myślałem już tylko o odejściu z tego świata, powołując się na to, że moi przodkowie żyli krótko i umierali wcześnie. Teraz jednak, po doznaniu darowanego mi ożywienia widzę, że brak mi jeszcze pełnych 15 lat do wieku Kaleba, w którym poprosił on dla siebie o dziedzictwo i przystąpił do podboju gór, zamieszkałych przez Anakitów, którzy byli olbrzymami (Joz 14:10–13). Owszem, wiem, że moje życie jest w rękach Pana i że ma prawo mnie odwołać choćby jeszcze dziś. Ale póki tego nie zrobi, nie mam zamiaru przyglądać się bezczynnie temu, co Pan dzisiaj czyni. Wewnętrzne przeczucie mówi mi, że to, co najlepsze, jest jeszcze przed nami!

W moich modlitwach proszę jednak o to, aby, bez względu na to, co zrobi ze mną, wskrzesił armię młodych ludzi, chodzących w pełni mocy, aby nasz Kraj zobaczył Bożą chwałę. I wierzę mocno, że to się stanie i że czas ten jest bliski. Swego czasu Pan pobudził mnie, by modlić się o wioski wierzących w Bieszczadach. Wychodziłem na pagórki nad Wolą Piotrową, Puławami i Wisłoczkiem, wznosiłem wysoko ręce i na głos błogosławiłem te miejsca w imieniu Pańskim, modląc się o to, aby Pan nie pozwolił temu wsianemu tam cennemu nasieniu zmarnieć bez wydania obfitego plonu. Pamiętam, jak przez długi okres czasu wspólnie z mieszkającymi tam braćmi boleliśmy nad duchową bezpłodnością i zabiegaliśmy usilnie o postęp w dziele ewangelizacji na tym terenie. I chociaż jak dotąd realia nie są zbyt zachęcające, bo w ciągu przeszło 30 lat powstał w tamtych stronach tylko jeden nowy zbór, i to w miejscu już dawniej istniejącego, to jednak wierzę, że skoro Pan nas do tego pobudzał, wysłucha także nasze modlitwy. Wierzę, że dorosło i dojrzało już tam, i nie tylko tam, nowe, młode pokolenie, które Bóg otrząśnie z zastoju, które pozrywa krępujące powrozy jarzma i wyciągnie swoje ręce po pełnię Bożych obietnic. I na wielu miejscach to już się rozpoczyna!

Nie ukrywam, że najbardziej przykro mi, kiedy patrzę na tych z Was, którzy zupełnie nie dostrzegają żadnego z licznych ważnych wątków postępującej aktualnie pod kierownictwem Ducha Świętego odnowy, ponieważ tak bardzo skupiają swoją uwagę na objawach postępującego z inspiracji szatana odstępstwa. Uważam i obserwuję, że z jednej strony prowadzi to do zadowolenia z samych siebie, gdyż ubolewamy głównie nad stanem innych, z drugiej zaś strony praktycznie uniemożliwia nam to posuwanie się naprzód, skoro nie dostrzegamy ani nie mówimy o tym, co aktualnie czyni Jezus, tylko raz po raz wracamy do tego, co robi diabeł. Pan jednak mocno przekonuje mnie, że w tym także sytuacja pozostaje całkowicie pod Jego kontrolą i że jeśli tylko będziemy szukać wytrwale Jego oblicza, Duch Święty zjednoczy wspaniale wszystkich tych, którzy pozwolą się Jemu prowadzić, i obróci w dobro nawet istniejące dzisiaj jeszcze nieporozumienia.

Podsumowując stwierdzam, że w taki właśnie, wyżej opisany sposób Pan mnie prowadzi i tak wygląda to, co widzą moje duchowe oczy. Dostrzegam, że niektórzy z Was widzą sytuację inaczej. Staram się zrozumieć, dlaczego, mając tego samego Pana i ten sam cel, widzimy tak bardzo różnie, i jak na razie nie mam na to pełnej, całościowej odpowiedzi. Jednak na moje prośby Pan stale czegoś mnie uczy i uważam za swój obowiązek dzielić się tym z innymi, korzystając z tych środków, które są dostępne. Niezależnie od tego, jak ludzie to ocenią, wiem z całą pewnością, że muszę kierować się tym, co Pan daje mi widzieć, i postępować tak, jak On mnie prowadzi, gdyż to przed Nim, a nie przed ludźmi będę rozliczany z moich czynów.

Nie chcę być w tym zarozumiały i wcale nie uważam, że nie potrzebuję uwzględniać zdania innych. Wręcz przeciwnie, wnikliwie staram się śledzić wszystko i ciągle uczę się od wielu z Was wielu rzeczy, nie mogę jednak utożsamiać się z tym, czego nie potwierdza mi Słowo Boże ani głos Ducha Świętego w moim sercu. A ten głos w moim sercu bez przerwy daje mi radosną pewność, że Kościół Jezusa Chrystusa, który tak bardzo cierpi na skutek naszej cielesności, będzie się oczyszczał i zwycięsko kroczył naprzód do swojego celu. Jestem niezmiernie wdzięczny mojemu Panu, że po tak wielu latach tęsknego wyczekiwania dał mi dożyć tego trudnego, lecz i radosnego czasu, i że pozwala mi nie tylko widzieć to, co teraz czyni, lecz i wnosić do tego z Jego łaski moją małą cząstkę.

Józef Kajfosz