W sprawie „trzeciej fali”


Kraków, 6 kwietnia 2001 r.

Drogi Bracie,

Dziękuję serdecznie za list, książki i pamięć o nas. Tę zieloną książeczkę o upadaniu posłałeś mi już jakiś czas temu (chyba ze dwa lata) i już wtedy ją przeczytałem. Te dwie książki Jacka Deere są po polsku, wydane przez zbór zielonoświątkowy we Wrocławiu i są u nas znane. Paul Cain jest też znany, bo jego artykuły ukazują się w niektórych czasopismach polskich, wywodzących się z tej „Trzeciej fali” wraz z artykułami wielu znanych mężów Bożych takich jak na przykład Gordon Lindsay, Lester Sumrall, Winkie Pratney, a też wielu nowych polskich autorów, których jest dzięki Bogu coraz więcej, a których postępami duchowymi ja jestem zdumiony i gorąco dziękuję za nich Bogu. W odróżnieniu od oficjalnej prasy kościelnej w tych nowych publikacjach wydobywają też na nowo na światło dzienne wszelkie oznaki żywotności duchowej z minionych okresów Kościoła, publikowane są książki i życiorysy ludzi Bożych z wyszczególnieniem tego, co Bóg poprzez nich czynił w Swoim Kościele.

Może w związku z Twoim listem wspomnę pokrótce o moim duchowym rozwoju: W latach 1972–1984 intensywnie usługiwałem w tutejszych zborach zielonoświątkowych, pisałem też do „Chrześcijanina” i byłem zapraszany na wykłady w różne miejsca. Jednak nie mogłem się pogodzić z pewnymi praktykami… Nie mogłem milczeć, co powodowało, że zostawałem wymanewrowany coraz bardziej na margines. W końcu poproszono mnie, abym wypisał się ze zboru. Przez rok starałem się o członkostwo we wspólnocie bieszczadzkiej, ale tam bracia także mi odmówili z tego powodu, że nie chciałem się przyłączyć do ich potępienia Branhama i walki z branhamowcami. Znalazłem się w izolacji i ulegałem zniechęceniu. Z młodzieńczej wizji Kościoła pełnego chwały pozostały tylko marzenia, podczas gdy rzeczywistość w moim widzeniu była coraz gorsza. Wprawdzie nie próżnowałem wtedy, przez kilka lat pracowałem intensywnie nad konkordancją, trochę też pisałem, ale duchowo byłem „w dołku”.

I z tego okresu zastoju wyrwał mnie Pan Bóg w drugiej połowie roku 1996 poprzez lekturę pisma „Trzeciej fali”, a w szczególności widzenie Ricka Joynera „The Final Quest” (Ostatnia bitwa). Odżyłem na nowo, ponieważ zobaczyłem, że Pan nie zrezygnował z żadnej z tych rzeczy, które zakodował w moim sercu w pierwszym okresie po nawróceniu i że Jego biblijny program dobudowania Kościoła i przygotowania oblubienicy Baranka jest w pełni aktualny i zostanie zrealizowany. Zobaczyłem, że Pan znudził się już czekaniem na tych maruderów w klasycznych zborach zielonoświątkowych i zaczął wzbudzać sobie nową kadrę, nieobciążoną polityką religijną i manipulacyjnym rządzeniem Jego ludem. Od tego momentu zacząłem dostrzegać mnóstwo zachęcających, radosnych szczegółów w aktualnym duchowym rozwoju, czemu też zacząłem dawać wyraz w pisemku „Do Celu”. Wróciłem do intensywnego życia modlitewnego, w wyniku czego Pan zaczął nade mną osobiście pracować. W tym samym czasie nasiliła się choroba żony, co współdziałało w intensywnym procesie naszego oczyszczenia, przez który nas Pan prowadził. Musiałem odbyć wiele rozmów, wyznać mnóstwo grzechów, napisać wiele listów z przeprosinami. Jesteśmy dalecy od doskonałości, ale wiem, że Pan nad nami pracuje i chcemy się temu poddawać. W miarę postępów w tym procesie Pan zaczął też na nowo otwierać drzwi do różnorodnej usługi, nawet ponad moje możliwości fizyczne.

W związku z tym Bożym prowadzeniem nie mogę inaczej, tylko muszę być posłuszny temu, jak Pan mnie prowadzi. Jeśli Pan mnie raz po raz zachęca i pokazuje mi różne fragmenty Swojego obecnego działania, to i ja staram się innych zachęcać. Natomiast trudno mi brać udział w narzekaniu, wzdychaniu i utyskiwaniu, jeśli Pan mi takiego nastroju przygnębienia i pesymizmu nie daje. Nie mogę inaczej, tylko uznać, że widocznie nie życzy sobie, abym taki nastrój przygnębienia i pesymizmu wokół siebie rozsiewał. I prawdę mówiąc, choć wiem, że każdy ocenia sytuację według swojego najlepszego zrozumienia i każdy sam odpowie przed Panem za swoje działania i za to, co wokół siebie rozsiewa, to jednak nie mogę się uwolnić od uczucia współczucia względem tych, którzy zdają się nie widzieć Bożej pracy i w których postawie przeważa zniechęcenie i narzekanie.

Po tym ogólnym wytłumaczeniu się z mojego stanowiska jeszcze kilka uwag bardziej szczegółowych. Jedna z nich wiąże się z tą zieloną książeczką o upadaniu i z Twoimi uwagami o zwierzęcych głosach itd.

Z historii Kościoła wiadomo, że podobne zjawiska towarzyszyły poruszeniom Ducha na różnych miejscach także w przeszłości. Dla przykładu zacytuję fragment z książki Earle E. Cairns: „Christianity Throughout the Centuries”, str. 417–418:

„Przebudzenie rozprzestrzeniło się także na tereny kolonizowane, dokąd przesiedliła się wielka liczba ludności. Jedna czwarta populacji USA mieszkała poza trzynastoma stanami, istniejącymi w roku 1820. Wódka była przekleństwem w tych nowych osiedlach i przyczyną większosci tamtejszych problemów socjalnych i moralnych. Najbardziej wpływowymi na tym terenie w rozprzestrzenianiu przebudzenia byli prezbiterianie. Zapoczątkowali oni ewangelizacje pod gołym niebem, zwłaszcza przez usługę Jamesa McGready (około 1758–1817). Najsłynniejsza ewangelizacja miała miejsce w Cane Ridge w sierpniu 1801, a brało w niej udział szacunkowo 10.000 osób. Odznaczała się ona dziwnymi zjawiskami fizycznymi jak upadanie, drgawki, tarzanie się, tańczenie i szczekanie. Jednak nie ma wątpliwości co do pożądanych skutków tego przebudzenia. Dla obszarów kolonizowanych w sąsiedztwie stanów Kentucky i Tennessee było ono wielce pomocne. Ten ruch przebudzeniowy na obszarach kolonizowanych (tzw. „Dzikim Zachodzie” — uwaga tłumacza) był o wiele bardziej spektakularny niż spokojne przebudzenie duchowe, wywołane zwiastowaniem Słowa w Nowej Anglii.”

Drugi cytat pochodzi z książki Johna Wimbera i Kevina Springera „Ewangelizacja w mocy”. Cytuję urywki ze strony 34–36:

„Wtedy powiedział: „Duchu Święty, przyjdź!” I On przyszedł! (Muszę tu przypomnieć, że nie byliśmy zborem zielonoświątkowym, który posiadałby zrozumienie albo doświadczenie rzeczy, które zaczęły się dziać. To, co się wydarzyło, nie mogło być wyuczonym zachowaniem). Ludzie padali na podłogę. Inni, którzy nie wierzyli w języki, głośno mówili językami. Mówca przechadzał się wśród tłumu modląc się nad ludźmi, którzy natychmiast padali pod działaniem Ducha Świętego. Byłem przerażony! Cały czas myślałem tylko o jednym: „Boże, zabierz mnie stąd”. W rezultacie straciliśmy kilku członków zboru, a współpracownicy byli wyjątkowo poruszeni. Tej nocy nie mogłem spać. Cały wieczór spędziłem na czytaniu Biblii, szukając wersetu „Duchu Święty, przyjdź”. I nie znalazłem go. O 4.30 nad ranem byłem bardziej rozdrażniony niż na nabożeństwie. I wtedy przypomniałem sobie, że w „Dzienniku Johna Wesleya” czytałem o podobnych wydarzeniach. Poszedłem do garażu, znalazłem pudło z książkami o przebudzeniach i zacząłem je czytać. Odkryłem, że nasze przeżycie w Vineyard Christian Fellowship nie było wyjątkowe; ludzie tacy jak John i Charles Wesley, George Whitefield, Charles Finney czy Jonathan Edwards wszyscy doświadczyli podobnych zjawisk w swojej służbie. Do 6.00 rano odnalazłem co najmniej dziesięć przykładów podobnych zjawisk w historii Kościoła… (W tym miejscu przytoczony jest cytat z dziennika Johna Wesleya, gdzie pisze o przeżyciu, w którym „wielu upadło na ziemię”). Prosiłem Boga o upewnienie, że to pochodzi od Niego, że było to coś, co czynił On sam, a nie człowiek lub szatan. Tuż po tej modlitwie zadzwonił telefon. Dzwonił Tom Stippe, pastor w Denver w stanie Colorado, mój dobry przyjaciel. Powiedziałem mu o tym, co działo się poprzedniego wieczoru. Stwierdził, że pochodziło to od Boga — dokładnie to samo działo się w pierwszych dniach Ruchu Jezusa. Nawracało się wielu ludzi. Rozmowa ta miała dla mnie wielkie znaczenie, gdyż Tom był godnym zaufania świadkiem. Ja tylko słyszałem o tych rzeczach. Tom je przeżył. W ciągu następnych miesięcy nadprzyrodzone zjawiska nadal miały miejsce, często bez zaproszenia i bez zachęty występowały spontanicznie. Nowe życie wstąpiło w zbór. Każdy, kto został dotknięty i poddał się Duchowi Świętemu — czy upadał, czy zaczynał drżeć, czy nagle się uciszał, czy mówił językami, przyjmował przeżycie i uważał je za wspaniałe, ponieważ zbliżało go do Boga. A co ważniejsze, wzrosło zrozumienie Biblii, modlitwa, troska o innych i miłość Boża… Tego maja rozpoczęło się przebudzenie. Do września ochrzciliśmy ponad 700 nowo nawróconych. W ciągu trzech i pół miesiąca nawróciło się około 1700 osób. Byłem specjalistą od rozwoju zboru, ale nigdy dotąd nie widziałem takiej ewangelizacji.” Tyle cytaty.

Dodam tylko tyle, że moim zdaniem te „dziwne zjawiska fizyczne” nie są, rzecz jasna, przejawami działania Ducha Bożego, lecz reakcjami ludzkiej psychiki na działanie Ducha. Ludzie pojednani z Bogiem reagują w miarę przyzwoicie (choć także nie zawsze, niektóre formy zachowań wśród wierzących też bywają niepokojące), natomiast ludzie pod wpływem starej natury, świata i szatana reagują tak, że ujawnia się przy tym w taki czy inny sposób ich wnętrze. Na widok Pana Jezusa opętany zaczął się tarzać z pianą na ustach (Mk 9:20; Łk 9:39). To był skrajny przypadek, ale w praktyce występuje wiele form „łagodniejszych”, jednak moim zdaniem np. zwierzęce dźwięki świadczą niewątpliwie o niepoddanym Bogu wnętrzu danego człowieka, które to wnętrze ujawnia się pod wpływem Bożej obecności. Na korzyść takiego zrozumienia przemawia moim zdaniem to, że przejawy takie miały miejsce właśnie na „Dzikim Zachodzie”, gdzie ludność była szczególnie zdeprawowana i zapewne pod wpływami demonicznymi, w odróżnieniu od Nowej Anglii, gdzie stan moralny był znacznie lepszy.

Druga moja uwaga dotyczy Twojego zdania, że byłeś bardzo rozczarowany po wizytach w miejscu działalności Branhama, Osborna, Robertsa, Panosa. Nie chcę polemizować, nasze oceny są subiektywne i mamy do nich prawo. Tylko nasuwa mi się taki przykład. W czasach Mojżesza była wielka „fala”. Wiele ruchu, potężne tłumy, wielki rozgłos, wspaniałe Boże cuda. A jaki rezultat? Z dwóch milionów tych, którzy wyszli z Egiptu, cel osiągnęły dwie osoby. Czy to nie powód do wielkiego rozczarowania i do wyciągnięcia „niechybnego” wniosku, że nie było to dzieło Boże, tylko ludzkie albo diabelskie?

I jeszcze uwaga do jednego Twojego zdania: „Można się domyśleć, jaki będzie koniec tej trzeciej fali! Zwłaszcza co do C. Freidzona… Niebardzo wiem, z czego się można domyśleć i na jakiej podstawie. Że każdy człowiek prędzej czy później swoją działalność zakończy, to jasne, ale czy to znaczy, że działał źle i że raczej nie powinien był działać? A jeśli nawet działał źle, to jakie mam prawo go osądzać, jeśli ja sam nie zdziałałem ani małego promila tego, co on? Czy ktoś z nas jest w stanie ocenić, ilu ludziom zostało przez każdego z tych ewangelistów pomożone? Od czasu, jak Pan zaczął mnie oczyszczać, nie jestem w stanie zrozumieć tego krytycznego stosunku do ludzi, którzy występują w imieniu Pańskim. Kiedy mam ochotę coś skrytykować, to od razu moją myśl zasypuje wiele wersetów, o źdźble i belce, o tym, że jakim sądem sądzimy, takim zostaniemy osądzeni, o tym, kim jestem, aby sądzić cudzego sługę, o tym, że nad tym, kto nie okazuje miłosierdzia, odbywa się sąd bez miłosierdzia itd. I raczej skłaniam się ku przekonaniu, że Rick Joyner ma rację, kiedy twierdzi, że ta fala oskarżeń i potępień wśród ludu Bożego jest dziełem „oskarżyciela braci” i jego zastępów, które najchętniej w swojej robocie niszczenia dzieła Bożego posługują się chrześcijanami, którzy na to pozwalają.

Nie znaczy to wcale, że wszystko mi się podoba i nie widzę braków ani diabelskiej roboty. Ale jeśli widzę, to albo tych zagrożonych staram się wspierać modlitwą, albo im pomagać, jeśli to możliwe, albo przynajmniej wyciągam naukę, aby wystrzegać się ich błędów i robić lepiej niż oni. Bo z tych rzeczy może być jakiś pożytek, natomiast w naszych zarzutach wobec innych żadnego pożytku znaleźć nie mogę. Można też na to spojrzeć od strony naszego biblijnego stosunku do braci. Jak możemy miłować Boga, jeśli nie jesteśmy w stanie miłować zrodzonych przez Niego (1 Jana), ponieważ są niedoskonali? A czy my jesteśmy? Nie mówiąc już o ogólnym stosunku chrześcijańskim do wszystkich ludzi, że mamy błogosławić, a nie przeklinać. Wrogi stosunek do innych wśród ludu Bożego pochodzi z cielesności (cechował faryzeuszy), a potem był kultywowany w średniowieczu w postaci metod tępienia herezji (inkwizycja), od czasów reformacji zaś cechuje w znacznym stopniu wzajemne stosunki pomiędzy ugrupowaniami protestanckimi. Teraz fizyczne następstwa są łagodniejsze, ale duch jest ten sam.

Rozpisałem się ponad miarę. Nie są to uwagi do Ciebie tylko próba wytłumaczenia się z mojej postawy w związku z treścią Twojego listu. Będę wdzięczny za Twój komentarz, bo potrzebujemy usługiwać sobie wzajemnie, będąc ograniczeni i podatni na pomyłki.

Serdecznie pozdrawiamy

J. K.