Dlatego opadłe ręce i omdlałe kolana znowu wyprostujcie, I prostujcie ścieżki dla nóg swoich, aby to, co chrome, nie zboczyło, ale raczej uzdrowione zostało. | |
Hbr 12:12–13 |
Niemało chrześcijan przechodzi przez krótsze czy dłuższe okresy zniechęcenia. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto twierdziłby, że uczucie zniechęcenia jest mu nieznane, a gdyby nawet ktoś taki się znalazł, trudno byłoby mu uwierzyć. Przyczyny zniechęceń mogą być najróżniejsze, od spraw stosunkowo błahych, które w niedługim czasie mijają, aż po bardzo poważne, które grożą znacznymi zniszczeniami w naszym życiu duchowym. Na tym miejscu nie będzie mowy o tych „lekkich”, niezbyt znaczących, z którymi jesteśmy w stanie normalnymi środkami w niedługim czasie się uporać, a raczej zajmiemy się tymi poważnymi, które dręczą nas nieraz przez długie lata, pozbawiając radości, siły do życia, zdolności do pracy dla Pana. Zniechęcenia paraliżują duchowo i dlatego są poważną przeszkodą przebudzenia, odnowy i postępu. Znaczny potencjał duchowy pozostaje niewykorzystany z powodu zniechęceń.
Nie da się chyba sensownie sklasyfikować przyczyn ani podłoża takich przewlekłych zniechęceń w życiu chrześcijan, gdyż są one bardzo różnorodne i wielorakie. Pominiemy tutaj takie, które mają swoje korzenie w życiu osobistym czy rodzinnym, w różnych przypadkach losu czy też naruszonych stosunkach międzyludzkich w życiu powszednim, a skoncentrujemy się przede wszystkim na takich, które mają podłoże duchowe, związane są z naszym nowym życiem i wynikają z relacji międzyludzkich w obrębie Kościoła.
Niemało jest zniechęconych z powodu różnych wydarzeń w Kościele i z powodu niezdrowych relacji wewnątrz społeczności ludu Bożego. Takie czy inne okoliczności prowadzą do tego, że poszczególni wierzący zaczynają czuć się nierozumiani, wyizolowani lub nawet wyraźnie odtrąceni od swoich współbraci, odsunięci od pracy, odstawieni na margines. Najczęściej dlatego, że nie byli skłonni utożsamić się całkowicie z przekonaniami innych, że wyrażali myśli czy zdania, odbiegające od powszechnie przyjętych w danym środowisku, albo też mieli własny, swoisty sposób wykonywania pewnych czynności w pracy dla Pana, który nie znalazł ogólnej akceptacji. Na ogół chodzi o elementy bardzo różne, ich wspólną cechą jest jednak prawie zawsze to, że u danej osoby pojawia się jakaś inność, coś, co odróżnia ją od pozostałych członków grupy.
— I to miałoby być powodem wyizolowania, odsunięcia na margines czy odtrącenia? Czyż każdy z uczniów Jezusa nie był inny? Czyż członkowie pierwszych zborów apostolskich nie różnili się między sobą pod wieloma względami? Czyż cały Nowy Testament nie uczy wyraźnie wzajemnego szacunku i uległości mimo wszelkich różnic?
— To prawda, ale Nowy Testament nakazuje także dążyć do jednomyślności i właśnie w tym dążeniu do jednomyślności dochodzi do tego, że ujawniają się różnice, a dobrze myślane, szczere próby ich usuwania prowadzą do posunięć, które mają ten skutek, że pewni ludzie zostają odsunięci od reszty. I cóż z tego, że w myśl biblijnej diagnozy posunięcia takie świadczą o cielesności? Nie zmienia to faktu, że mają one miejsce i prowadzą do szkodliwych, bolesnych skutków. Nie jest też istotne, która ze stron — odsuwający kogoś czy odsunięty — przejawia w danej sytuacji więcej cielesności. Szkodliwe i bolesne skutki pozostają, choćby obie strony szczerze ważyły swoje postępowanie przed Bogiem i były przekonane o słuszności swojej postawy.
Niezależnie jednak od oceny różnych takich zjawisk niewątpliwą prawdą jest to, że w ich rezultacie spora liczba wartościowych, powołanych i obdarowanych dzieci Bożych pozostaje nieraz przez długi czas poza głównym nurtem pracy Pańskiej, pozbawiona zdrowych warunków rozwoju, możliwości usługiwania zgodnie ze swoim powołaniem, a nieraz nawet i swojego duchowego domu.
Widząc ten stan rzeczy, widząc swoje marnujące się życie, zmarnowany czas i zmarnowane możliwości, osoby takie przeżywają rozterki, wewnętrzne konflikty i walki duchowe, które łatwo mogą przerodzić się w zniechęcenie, depresję i rezygnację. Jeszcze gorzej, jeśli towarzyszy im poczucie doznanej krzywdy, rozgoryczenie i bezsilny gniew.
Wielu, być może, śledząc ten zarysowany temat, powie bez ogródek:
— Cóż to za problem? W każdej społeczności od czasu do czasu trafiają się różnej maści malkontenci, krytykanci, wichrzyciele, buntownicy. Jeśli ktoś nie jest w stanie utożsamić się z przyjętymi przekonaniami czy dostosować się do przyjętych zasad, to niech sobie idzie! Nie można przecież dopuścić do paraliżu i rozkładu społeczności przez trzymanie w niej niezdyscyplinowanych i powodujących konflikty!
— W najróżniejszych towarzystwach niewątpliwie tak trzeba postępować. Jest to jak najbardziej uzasadnione w stowarzyszeniu hodowców gołębi, krótkofalowców, miłośników astronomii czy w bractwie kurkowym. Jest to dozwolone, a nawet konieczne w klubach sportowych, w spółkach prawa handlowego, w partiach politycznych i w wielu innych organizacjach ludzkich. Ale w żadnym wypadku nie jest to dopuszczalne w Kościele Chrystusowym! Kościół ten nie jest bowiem ludzką organizacją, do której się przystępuje i z której się występuje lub zostaje wykluczonym. Do Kościoła tego człowiek się rodzi i nie może z niego zostać wyłączony, chyba że jest martwy duchowo. Jedyną wspólną cechą członków tego Kościoła jest narodzenie się z Boga. Żadna inna cecha, różniąca członki Kościoła, nie może być powodem usunięcia z niego. Ci, którzy w interesie sprawności organizacyjnej lub jednolitości przekonań jakiejś wspólnoty wzorem organizacji ludzkich wykluczają z niej ludzi narodzonych na nowo, uprawiają odszczepieństwo — rozrywają Ciało Chrystusowe.
Owszem, zdarzają się sporadycznie we wspólnotach Kościoła malkontenci i wichrzyciele, osoby nie narodzone na nowo, których celem działania nie jest ani budowanie swojego życia duchowego, ani budowanie Królestwa Bożego, i takich oczywiście trzeba się pozbyć, ale nie o takich przypadkach tutaj mowa. Ludzie, których mamy tutaj na uwadze, to szczere dzieci Boże, to często ludzie napełnieni Duchem, którzy sprawdzili się jako chrześcijanie, a nieraz także jako owocni pracownicy Kościoła. Co więcej, często są to ludzie, których osobista społeczność z Bogiem wysuwa ich ponad przeciętność w danym środowisku, którzy osobiście odbierają od Pana wskazówki i żyją autentycznym życiem duchowym. I w tym właśnie tkwi z reguły źródło ich problemów, gdyż to właśnie ich znajomość Pana i Jego dróg uniemożliwia im czasem utożsamienie się z wolą większości czy przywództwa danego środowiska. Czują bowiem, że więcej trzeba słuchać Boga niż ludzi i że poddanie się wywieranym na nich naciskom byłoby pogwałceniem głosu sumienia, zdradą tego, co w ich sercach wykonuje Duch Święty, i utratą Jego namaszczenia. Chodzi więc często o element szczególnie wartościowy, a jego odsunięcie stanowi dla wspólnoty szczególnie dotkliwą stratę. Każdy taki konflikt, prowadzący do eliminacji dziecka Bożego, jest sukcesem strategii szatana i powodem jego radości.
Inność więc danego brata czy siostry miała zgodnie z Bożym zamysłem wzbogacić wspólnotę, rozszerzyć jej horyzont i być bodźcem do posuwania się naprzód. Pewne napięcie, związane z tą innością, miało być dla wszystkich praktyczną lekcją ukrzyżowania z Chrystusem i nowego życia. Odrzucenie tego wyzwania i pójście na łatwiznę przez pozbycie się danej osoby pozwala być może zyskać większą sprawność działania i większą jednolitość przekonań, ale sprawia, że dana wspólnota z placówki Kościoła, funkcjonującej pod kierownictwem Ducha Świętego, staje się filią denominacji, realizującej taki czy inny program ludzki.
Jeśli znalazłeś się w podobnej sytuacji, to takie postawienie sprawy może trochę cię podbudowuje, gdyż spotykasz się tu ze zrozumieniem swojej postawy, którego już długo tak bardzo ci brak, od dłuższego bowiem czasu słyszysz pod swoim adresem tylko zarzuty lub, co jeszcze gorsze, nie słyszysz nic — otacza cię głuche milczenie. Cóż jednak pomoże takie podbudowanie, skoro nie zmienia ono sytuacji? Jesteś osamotniony, nieakceptowany, skazany na bezczynność. Twoja wizja Kościoła czystego i pełnego chwały sprawia, że uchodzisz za niepraktycznego, naiwnego marzyciela, jeśli nie za jeszcze kogoś znacznie gorszego i bardziej niebezpiecznego. Twoje zdecydowane trzymanie się treści Słowa wbrew obiegowym sloganom teologicznym sprawia, że uchodzisz za heretyka, a twoja odmowa udziału w potępianiu innych dzieci Bożych sprawia, że sam umieszczony zostajesz na liście potępionych. Szatan osaczył cię, obezwładnił i umieścił w swoim więzieniu, a dozorcami i wartownikami są w nim twoi bracia w Chrystusie, szczerze przekonani, że trzymając cię tam służą sprawie Bożej. Raz po raz dają ci do zrozumienia, że jesteś kamieniem, który odrzucili, gdyż do wznoszonej przez nich budowli nie nadajesz się i nie pasujesz.
— I jak tu ustosunkować się do takich warunków, jak w nich żyć i działać? Czy nie prowadzi to nieuchronnie do zniechęcenia, a nawet do głębokiej depresji? Czy można się dziwić, że osoby w takim położeniu przeżywają prawdziwą gehennę?
— Rzeczywiście, spotkało cię coś bardzo poważnego, a nawet tragicznego. Rzeczywiście taka sytuacja wystawia cię na jedną z najcięższych prób, jakie przychodzi przeżywać ludziom Bożym. Właściwie mogła cię spotkać tylko jedna rzecz jeszcze gorsza i jeszcze niebezpieczniejsza. Pytasz, jaka? Jeszcze gorsza i niebezpieczniejsza dla twojego życia duchowego byłaby tylko twoja ogólna akceptacja przez wszystkich, sypiące się na ciebie zewsząd pochwały i wyrazy uznania, stawianie cię na piedestale doświadczonego, namaszczonego, cenionego i zapraszanego przez wszystkich pracownika. Możesz być pewny, że z sytuacji ogólnego odrzucenia wyszło zwycięsko więcej prawdziwych chrześcijan, niż z sytuacji ogólnego wychwalania; że więcej duchowych upadków spowodowały sytuacje wielkich powodzeń i sukcesów niż sytuacje wielkich przeciwności, rozczarowań i pozornych porażek.
Bardzo łatwo zilustrować to na przykładzie postaci biblijnych. Charakterów swoich sług Bóg nie kształtował nigdy w atmosferze wiwatujących tłumów, lecz prawie wyłącznie na tułaczkach, w więzieniach, uciskach i prześladowaniach (Hbr 11:8, 25, 36, 37, 38). Nie ma sensu tych ludzi wymieniać, gdyż trzeba by wymienić wszystkich. Dotyczy to zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu, a także historii Kościoła. Ludzie, którzy przez taką Bożą obróbkę nie przechodzili, nie osiągnęli nigdy duchowych wyżyn, a bardzo często zawiedli.
Tak więc odrzucenie jest nie tylko niszczącym atakiem diabelskim, lecz także Bożym wyzwaniem. Dla idących konsekwentnie Bożą drogą istnieje możliwość wydostania się z diabelskiego więzienia, odniesienia duchowego zwycięstwa i przez to uwielbienia Pana. Aby jednak stało się to rzeczywistością, konieczne jest wydanie na śmierć własnej starej natury, ukrzyżowanie własnego „ja”. Bez tego zwycięstwo jest niemożliwe. Dopóki w swoim doświadczeniu użalasz się nad sobą, buntujesz się, podsycasz w sobie zgorzkniałość, szukasz okazji do odwetu i postawienia na swoim, udowodnienia i przeforsowania swoich racji, słowem — podchodzisz do sprawy w kategoriach konfrontacji z ludźmi, dopóty swoją sytuację pogarszasz i punkty zdobywa szatan. Żywiąc w sobie pretensje, zarzuty i gniew wobec kogoś, będziesz pogrążał się coraz bardziej w zniechęceniu, rezygnacji i depresji. Robiąc to nadal, współdziałasz z tym, który postanowił cię zniszczyć; własnoręcznie przyczyniasz się do tego, by jego plan twojego zniszczenia uwieńczony został powodzeniem; sam osobiście kończysz to, co diabeł rozpoczął.
Natomiast aby zwyciężyć, trzeba całkowicie umrzeć dla siebie samego, wszelkich swoich racji i praw, a powierzyć się całkowicie w ręce Boże. Właśnie tego oczekuje Bóg i w tym celu dopuścił do tego doświadczenia, gdyż taka śmierć jest jedyną drogą na duchowe wyżyny, na pozycję uznawanego przez Boga i używanego przez Niego sługi, do grona Bożych zwycięzców. Tak więc ta sytuacja, w której Bóg cię umieścił, jest nie tylko wielkim zagrożeniem, lecz także niebywałą szansą. Będąc jednym z odrzuconych tułaczy, jesteś w dobrym towarzystwie i nic nie jest stracone. Istotna jest jednak twoja postawa, gdyż to ty rozegrasz ten pojedynek, to ty przechylisz szalę tego zmagania w jedną lub w drugą stronę. Nie przez utarczki z ludźmi, którzy, jak sądzisz, cię skrzywdzili, lecz przed obliczem Bożym.
Aby więc przejść przez to doświadczenie zwycięsko, poszukuj usilnie oblicza Bożego i proś Go o pomoc nie w poskromieniu nieżyczliwych ci ludzi ani w doprowadzeniu do zmiany sytuacji, lecz w umartwieniu w samym tobie wszelkich resztek starego człowieka, a w szczególności wszelkiej goryczy, nieprzebaczenia, użalania się nad sobą i wrogości. Twoimi przeciwnikiami w tej walce duchowej nie są ludzie, którzy w taki czy inny sposób przyczynili się do twojej izolacji, lecz twoim przeciwnikiem jesteś ty sam i wszelkie pozostałości starego człowieka w tobie. Oznaką więc zwycięskiego zakończenia twojej walki nie będzie zmiana sytuacji, lecz to, że bez wszelkiej gorzkości, bez wszelkich negatywnych uczuć, z uśmiechem na twarzy zdolny będziesz podchodzić do wszystkiego, co cię spotkało, życząc dobrze, błogosłąwiąc i szczerze modląc się za wszystkich, którzy w tym uczestniczyli, oraz dziękując za wszystko Bogu. Kiedy to osiągniesz, będzie to zwycięstwem Bożym i twoim, a jednocześnie chwilą, w której staniesz się wolny i gotowy do dalszej pracy dla Pana, choćby na zewnątrz okoliczności w niczym się nie zmieniły.
Nie oznacza to, że masz zaakceptować postępowanie innych, że musisz uznać, iż twoi przeciwnicy postępowali we wszystkim właściwie. Musisz jednak uwolnić się od wszelkich chęci brania wymiaru sprawiedliwości w swoje ręce, a także od wszelkiej emocjonalnej oceny winy innych, dopóki bowiem jesteś w sprawie osobiście zaangażowany i dopóki kierują tobą emocje, ocena twoja nie może być obiektywna. Wszelką ocenę pozostaw więc Bogu, a ty wzorem Pana Jezusa czy Szczepana staraj się jak najbardziej pomniejszyć winę innych i proś Boga, by jej nie zaliczał na ich rachunek, lecz okrył swoją łaską. Twoją zdolność czynienia tego szczerze i z przekonaniem uważać możesz za sprawdzian, że w swojej walce odniosłeś zwycięstwo. Dopóki tak nie jest, musisz nadal, aż do skutku walczyć przed obliczem Bożym przeciwko swojemu „ja”.
W miarę postępów w przeobrażaniu twojego stosunku do całej spornej sprawy zaczniesz też widzieć w zupełnie innym świetle swoją własną rolę. Patrząc obiektywnie, bez emocji, zobaczysz zapewne, że wcale nie byłeś czyjąś niewinną ofiarą, lecz że przez swoją nieustępliwość, upór i inne przejawy cielesnego sposobu postępowania w znacznym stopniu sam przyczyniłeś się do niewłaściwych rozwiązań, do jakich doszło. Jeśli tak, to nie wahaj się przyznać do winy i naprawić naruszone relacje. Z jednej strony będzie to kolejnym dowodem twojej przemiany i twojego duchowego zwycięstwa, a z drugiej strony może to być początkiem zmiany sytuacji także i w sferze zewnętrznej, początkiem uleczenia rozdarć, jakie nastąpiły. Jeśli pozwolisz Bogu zwyciężyć w tobie w pełni, całkowicie, to Jego zwycięstwo będzie się rozprzestrzeniać na kolejne dziedziny i najprawdopodobniej obejmie także wielu innych.
Jest pewien bardzo istotny aspekt, gdy chodzi o przyczynę naszych zniechęceń o charakterze duchowym. Rozważmy go na przykładzie Eliasza i tego zniechęcenia, jakiemu on uległ (1Kr 19:1–7). Eliasz nie był nowicjuszem. Był doświadczonym mężem Bożym. Miał już za sobą swoje odrzucenie, ukrywanie się przed poszukującym go królem przy potoku Kerit i w Sarepcie Sydońskiej. Miał za sobą długie lata duchowych walk, a także spektakularne zwycięstwo mocy Bożej na górze Karmel. Skąd więc raptem znalazł się w niszczących szponach zniechęcenia i załamania tak głębokiego, że życzył sobie śmierci? Poznanie odpowiedzi na to pytanie może być pomocne dla wielu z nas — może nam dopomóc w wydostaniu się z zniechęceń lub ustrzec przed popadnięciem w nie.
Z kontekstu tej historii wynika, że Eliasz był w centrum bardzo ważnego Bożego planu odnowy Izraela. Bóg wtajemniczył go w fragmenty tego planu i Eliasz osobiście uczestniczył w ich wypełnieniu się. Podczas trzech lat suszy rozważał w ukryciu ten Boży plan i przenosił się myślami do punktu przełomowego, o którym wiedział, że musi nastąpić. Wizja tego dramatycznego, wspaniałego przełomu uskrzydlała go i uzdolniała do długotrwałych oczekiwań i krótkotrwałych zrywów. Wszystko po kolei przebiegło zgodnie z Bożym planem. Rozpromieniony Eliasz, pewny tego przełomu, biegnie przed rydwanem Achaba i staje u bram pałacu w oczekiwaniu na moment ostatecznego triumfu. Nie czeka długo, gdyż niebawem otrzymuje z pałacu poselstwo. Z tym tylko, że nie jest to nominacja na głównego doradcę króla, lecz… wyrok śmierci. W tej chwili cały świat Eliasza, budowany w myślach przez wiele lat, rozsypuje się w gruzy. „Dosyć już, Panie, weź życie moje!”
Jakie podłoże miało to załamanie? Prawie bez ryzyka można stwierdzić, że w swoim wybieganiu myślami w przyszłość Eliasz przekroczył granice objawienia, otrzymanego przez Boga. Analizując Boży plan w swoich myślach podświadomie zaczął uzupełniać go swoimi własnymi fragmentami. Objawiony mu przez Boga scenariusz urywał się w pewnym miejscu, a dociekliwy ludzki umysł zawsze domaga się całości. Dlatego Eliasz sam zaczął pisać dalszy ciąg tego scenariusza. Zaczął widzieć, jak Achab pod wrażeniem zwycięstwa na Karmelu odsuwa od wpływów Izebel i korzystając z doradztwa Eliasza oczyszcza kraj z bałwochwalstwa i dokonuje odnowy. Bardzo logiczne i bez zarzutu. Tylko że pochodzące z głębokich pragnień człowieka, a nie z Ducha Bożego. Może to działać tylko do momentu, w którym ujawni się niezgodność ludzkich oczekiwań z planami Bożymi, a wtedy następuje załamanie. Moment taki dla Eliasza nastąpił w chwili otrzymania z pałacu wyroku śmierci i w tym właśnie momencie Eliasz załamał się i popadł w depresję.
Ogromna ilość naszych duchowych zniechęceń ma takie właśnie podłoże. Nie poprzestajemy na Bożym prowadzeniu, lecz pozwalamy ponieść się swoim własnym pragnieniom i oczekiwaniom. Spodziewamy się pewnego przebiegu wydarzeń, który uważamy za niezbędny dla postępu w Bożym dziele, a kiedy wydarzenia zaczną przebiegać inaczej, oceniamy to jako porażkę i popadamy w zniechęcenie. Nasze pragnienia są z reguły bardzo dobre i jak najbardziej logiczne, ale nie zgadzają się z Bożą strategią. Bóg miał swoją strategię odsunięcia od władzy nie tylko Izebel, lecz i Achaba, oraz dokonania odnowy Izraela, ale na swój własny sposób i w swoim własnym czasie, a nie na sposób ani w czasie, obmyślonym przez Eliasza. Strategia bowiem to sprawa dowódcy, a nie walczących żołnierzy. Jeśli nie kieruje nami Pan, lecz próbujemy sami opracowywać strategię, to prędzej czy później doświadczymy zniechęcenia i załamania.
Naszą walkę duchową Słowo Boże przyrównuje do służby wojskowej. Apostoł Paweł pisze do młodego Tymoteusza: „Cierp wespół ze mną jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa” (2Tm 2:3). Mamy jednak ten niebywały komfort, że losy wojny, w której uczestniczymy, są z góry przesądzone. Bóg jest ostatecznym zwycięzcą i zwycięstwo Jego sprawy jest niewątpliwe. W żadnej innej wojnie żołnierze nie mają takiej pewności. Jednak to zwycięstwo nie wygląda tak, jak my je sobie wyobrażamy. Tylko nasz główny Dowódca wie, jak ono wygląda, jeśli chodzi o nas. Ile ponieść będziemy musieli trudów, ile strat, ile pozornych porażek, i w końcu „jaką śmiercią uwielbimy Boga” (J 21:19). Możemy jednak być całkowicie pewni, że pozostając pod Jego rozkazami, będziemy w ostatecznym rozrachunku zwycięzcami.
Nie unikniemy więc zniechęceń i nie będziemy dobrymi żołnierzami, jeśli nie wyrzekniemy się wszystkich własnych perspektyw i nie zdamy się we wszystkim całkowicie, bezwarunkowo i bezterminowo na Pana. Dobry żołnierz to taki, którego nie zrażają żadne niepowodzenia, żaden, nawet pozornie najbardziej niepomyślny obrót wydarzeń. Ocena sytuacji nie może opierać się na tym, co widzimy, lecz tylko i wyłącznie na duchowym zwycięstwie Chrystusa. Dopóki upatrujemy zwycięstwo w jakimś oczekiwanym przez nas biegu wypadków, będziemy podatni na zniechęcenia i grozi nam, że jako żołnierze zawiedziemy.
Można by zilustrować to wieloma przykładami, wspomnijmy jednak tylko o męczennikach, poczynając od tych bardzo dawnych, aż po nasze czasy. Czytając świadectwa dzieci Bożych choćby z byłego Związku Radzieckiego, dziwimy się, jak mogli przez tak wiele lat znosić takie warunki. W głowie się nie mieści, co przyszło im przeżywać. Gdyby poczucie zwycięstwa wiązali z rychłym wyjściem z więzienia, zmianą stosunków w państwie czy jakąś inną dramatyczną zmianą w sferze widzialnej, niebawem popadliby w depresje i wypadli z duchowej walki. Tylko niezachwiana wiara niezależna od wszelkich okoliczności pozwoliła im nie tylko przetrwać przez długie lata, lecz także zachować pełną żywotność duchową.
Inwazja aliantów w Normandii weszła do historii jako przykład bohaterstwa żołnierzy w szczególnie trudnych warunkach. Nie trudno być żołnierzem, kiedy regularnie dochodzą rozkazy, regularnie dopływa amunicja i zaopatrzenie, sytuacja jest przejrzysta i nieprzyjaciel wycofuje się. Po wysadzeniu tysięcy żołnierzy na francuskim brzegu, wszystko się pomieszało. Nie było dowódców, nie było rozkazów, nie było łączności, nie było żadnych dostaw, nie było żadnego wsparcia. Natąpił totalny chaos. I to jest dopiero sytuacja, w której poznaje się dobrych żołnierzy. Żołnierz dopiero wtedy jest dobry, gdy nie złamią i nie zniechęcą go żadne braki, żadne okoliczności, żaden obrót wydarzeń. Żołnierze w Normandii okazali się dobrzy i dali sobie rady w tych ekstremalnych warunkach, przynosząc przez to Europie wolność.
Sanitariusz, który jest w stanie pełnić swoją służbę, mając pełną apteczkę, zapas bandaży, komplet przyrządów diagnostycznych i przyzwoitą izbę przyjęć, niekoniecznie jest dobrym sanitariuszem. To, czy jest naprawdę dobrym żołnierzem, okaże się wtedy, gdy w szczerym polu nie ma absolutnie nic. Nie ma nawet brudnej szmaty, aby zatrzymać krwotok. Dobry sanitariusz to taki, który podrze wtedy swój mundur i jednak spełni zadanie, zatrzyma krwotok i uratuje rannego. Zły żołnierz w trudnych warunkach narzeka i klnie: „Dajcie spokój! Nie walczę w takim bałaganie. Tego mnie nie uczono. Nie da się!” Traci głowę, rozkłada bezradnie ręce i wpada w rozstrój nerwowy. Dobry żołnierz właśnie w najtrudniejszej sytuacji ujawnia swoje walory. Właśnie wtedy panuje nad sytuacją i swoimi nerwami, i przez to przechyla zwycięstwo na swoją stronę.
Nasz Pan potrzebuje dobrych żołnierzy. Jeśli gdy jest trudno irytujemy się i wybrzydzamy, skłonni zaniechać wysiłków i poczekać na lepsze czasy, to nie zasługujemy na to określenie. Iluż z nas zawiesza nieraz swoje chrześcijaństwo i czeka na lepsze czasy! „Tego już za wiele” — mówimy i dajemy „niechrześcijański” upust swoim nastrojom. „Spokojnie, jak tylko sytuacja się poprawi, wyklaruje, podejmę na nowo swoje obowiązki chrześcijańskie.” Taka postawa jest śmiertelnie niebezpieczna. Jest zdradą naszego powołania. Jeśli przeciwności, które pojawiły się na twojej drodze za Panem, doprowadziły cię do takiej postawy, to zostałeś wyeliminowany z walki i grozi ci śmierć. W swoim własnym interesie czym prędzej ocknij się, pokutuj i otrząśnij się z tego stanu!
Mówiąc o dobrym żołnierzu, apostoł Paweł wymienia tylko jedną, kluczową jego cechę: gotowość cierpienia: „Cierp wespół ze mną jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa”. Dobry żołnierz to taki, który nie wzdryga się przed cierpieniem, wiedząc, że jest ono ceną zwycięstwa. Natomiast z natury mamy skłonność unikania cierpienia. Dlatego też nasze marzenia, nasze własne „wizje”, nasze własne scenariusze co do przyszłych wydarzeń mają tę wspólną cechę, ten wspólny mianownik, że upatrujemy rychły kres naszych cierpień. Jeśli zaś fakty tego nie potwierdzają, odbieramy je jako zwiastuny klęski i popadamy w zniechęcenie. Nie ma to jednak obiektywnego uzasadnienia, gdyż cierpienie nie jest czymś, co świadczy o złym obrocie sprawy, lecz normalnym elementem służby dobrego żołnierza, a zatem zapowiedzią ostatecznego zwycięstwa.
Niezależnie więc od wszelkich okoliczności, w jakich się znalazłeś, nic nie stoi na przeszkodzie, abyś podniósł opadłe ręce, wyprostował omdlałe kolana i na nowo podjął walkę duchową czyli pełne, normalne, konsekwentne życie chrześcijańskie i owocną służbę dla Pana. To tylko diabeł i być może twoja stara natura usiłuje ci wmówić, że twoja sytuacja jest bez wyjścia i że jedyne, co ci pozostaje, to dalsze bezczynne wyczekiwanie i użalanie się nad sobą. Ludzie być może spisali cię na straty, ale nie twój Pan. Dalej jesteś Mu potrzebny i dalej twoje miejsce w walce czeka, aż się otrząśniesz i staniesz na nim ponownie. Sytuacja jest zbyt poważna i wymagająca, abyś sobie mógł pozwolić na dalsze marudzenie. Czekają wspaniałe, niespotykane wyzwania i możliwości. Nadchodzące wydarzenia wymagają pełnej mobilizacji, liczy się i potrzebny jest każdy żołnierz, a zwłaszcza taki, którego Pan przeprowadził przez szczególnie trudny okres przygotowania. Jeśli staniesz przed obliczem Bożym w szczerej i usilnej prośbie, ofiarując samego siebie bez reszty Bogu, to On pokaże ci wyjście z obecnego położenia i poprowadzi cię do nowych zadań i nowych zwycięstw.
J. K.