Ludmiła Plett: „Przebudzenie rozpoczyna się ode mnie”


4

Słowo staje się żywe


W 1966 roku przyjechałem do Mapumulo — niedużego miasteczka, położonego 120 kilometrów na północ od Durbanu. Tutaj w 1963 roku prowadziłem swoje ewangelizacje, podczas których setki ludzi nawróciło się do Pana. Teraz zaś z całych tych setek pozostała tylko malutka społeczność, składająca się z dwudziestu lub trzydziestu osób.

Kiedy przychodziłem na zgromadzenia do tej niedużej społeczności, to przede wszystkim musiałem godzić ich. O, jak ci ludzie się kłócili, gotowi wczepić się we włosy jeden drugiemu! Jeden miał coś przeciwko drugiemu. Drugi nie mógł wybaczyć pierwszemu. Nie mogli zrozumieć się wzajemnie.

Widząc to wszystko, rozumiałem jedno, że Bóg nie mógł być wśród nas do tej pory, póki dzieci Boże nie doprowadzą swego życia i swoich stosunków wzajemnych do porządku. Przecież Panu potrzebne są kanały, a my, dzieci Boże, powinniśmy być tymi kanałami. Nasz problem w obecnym wieku to nie miliony pogan, którzy nie znają Boga, lecz chrześcijanie, którzy są przeszkodą na drodze Pana. Jak nie byłoby to smutne, ale niestety często sami chrześcijanie wyrządzają sprawie Bożej większą szkodę niż bezbożnicy. Są to ci chrześcijanie, o których Pismo mówi, że nie są ani zimni, ani gorący.

Pewnego razu, kiedy jak zwykle zebraliśmy się razem, powiedziałem zwracając się do wszystkich: — Wiecie, przyjaciele, coraz częściej myślę o tym, co powiedziałem w 1951 roku, kiedy Pan pierwszy raz wezwał mnie do pracy na Swojej niwie. Mówiłem wtedy, że zgadzam się zostać kaznodzieją ewangelii, lecz tylko pod jednym warunkiem — żebym nie zajmował się tylko zabawą w kościół. Zaś dzisiaj, oglądając się na minione 12 lat swojej służby na polu misyjnym, muszę przyznać, że wszystko, co było, jest niczym innym, tylko zabawą. Czuję się, jak duchowy bankrut i nie mogę dłużej tak pracować, jak robiłem to dotychczas. Spójrzcie na plac taneczny! — mówiłem dalej. — Kiedy przyjeżdża orkiestra, zbiera się tam 200–300 osób, zaś u nas na modlitwie i rozważaniu Słowa — 20–30 osób. Spójrzcie na piłkę nożną! Podczas gry można tam naliczyć 800–900 osób, a do nas na zgromadzenia przychodzi nie więcej niż 50–100 osób. Jeżeli Pan i dziś jest taki sam, jeżeli Duch Boży nie zmienił się i Biblia rzeczywiście jest Słowem żyjącego Boga, to jak wszystko rozumieć? Jeżeli popatrzeć na inne niechrześcijańskie wyznania i ideologie, które władają umysłami i sercami ludzi, to wszystkie one w swoim nieprzerwanym postępie poruszają się do przodu, gdy tymczasem chrześcijaństwo stacza się w dół. Jeśli wierzyć statystyce, to zgodnie z jej danymi w 1945 roku do chrześcijaństwa należało 38 % ludzkości, zaś do dwutysięcznego roku ta liczba, jak się przypuszcza, spadnie do 10 %, a możliwe, że jeszcze niżej. Smutny fakt, lecz to rzeczywistość! W żadnym okresie istnienia ziemi nie było jeszcze tylu pogan, ilu jest w naszych czasach i jeśli sprawa pójdzie tak dalej, to my, chrześcijanie, wkrótce wymrzemy i znikniemy. —

Później, zwróciwszy się do przycichłych i uważnie słuchających mnie chrześcijan, zapytałem ich, czy zgadzają się zbierać codziennie każdego rana o 7 godzinie i każdego wieczora o 6 godzinie, żeby studiować Biblię, modlić się i całym sercem szukać oblicza Pana. — Kto wie — mówiłem — być może Bóg zmiłuje się i przybliży się do nas, i rozpocznie wśród nas Swoją sprawę. —

Wysłuchawszy mnie, wszyscy się zgodzili. Tak, ta malutka grupka 20–30 osób zaczęła regularnie zbierać się razem każdego rana i każdego wieczora, i od tego czasu nasze stosunki zaczęły przybierać zupełnie inny charakter.

Jedno Słowo, które szczególnie wprawiało nas w zakłopotanie, było w Ewangelii według Jana 7:38: „Kto wierzy we Mnie tak, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.” [W rosyjskim przekładzie Biblii (w polskim też — od tłumacza) ten werset brzmi tak: „Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.” W niemieckim i niektórych innych przekładach Biblii te słowa Pisma Świętego brzmią trochę inaczej, odkrywając głębszy sens, a mianowicie: „Kto wierzy we Mnie tak, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.”] Były to słowa, które wypowiedział Jezus w ostatnim dniu wielkiego święta żydowskiego. Na początku 7 rozdziału Ewangelii według Jana czytamy, że Jezus nie chciał chodzić po Judei, a chodził po Galilei, gdyż Żydzi chcieli Go zabić. Kiedy zbliżało się święto żydowskie, bracia Jezusa powiedzieli Mu: „Odejdź stąd, a idź do Judei, żeby i uczniowie twoi widzieli dzieła, które czynisz. Nikt bowiem nic w skrytości nie czyni, jeśli chce być znany. Skoro takie rzeczy czynisz, daj się poznać światu!”

Odpowiadając braciom, którzy w tym czasie też jeszcze nie wierzyli w Niego, Jezus powiedział coś szczególnego i interesującego: „Czas mój jeszcze nie nadszedł, lecz dla was zawsze jest właściwa pora” (Jan 7:6). W tych słowach naszego Pana ukrywa się głęboki sens. Nimi Pismo Święte mówi nam o tym, że człowiek, nie mający prawdziwej wiary w Jezusa, może robić wszystko, co chce i kiedy chce. Mówiąc inaczej, może on „tańczyć pod swoją własną nutkę”. Ale Jezus nie mógł tak postępować. Był On tak zależny od Ojca, który Go posłał, że mógł czynić tylko to, co było zgodne z Jego wolą, i mógł mówić tylko to, co mówił Jego Ojciec.

Drodzy przyjaciele, przez to pan uczy nas, Swoich naśladowców, że i my bez Niego nie możemy nic czynić. Zresztą, oczywiście, możemy! Możemy czynić wszystko, co nam się chce i kiedy się chce. Tylko że to będzie uczynione według naszej woli i dlatego nie ostoi się. Prócz tego, wszystko, co uczynimy sami, nie ma przed Bogiem żadnej wartości. Dlatego też, jak Jezus był zależny od Ojca, tak i my powinniśmy być zależni od Niego i stanowić jedną całość z naszym Panem. Tę prawdę, moi przyjaciele, musimy głęboko zrozumieć.

Dalsze opowiadanie mówi nam o tym, że później, gdy bracia Jezusa poszli na święto, i On też przyszedł tam, lecz nie jawnie, a jakby potajemnie. Było to święto, kiedy Jezus miał możliwość mówić do ludu, jednak On nie robił tego. Kiedy zaś nastał ostatni dzień święta, Jezus nie mógł dłużej milczeć i zawołał do ludu głośnym głosem: „Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do Mnie i pije. Kto wierzy we Mnie tak, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej” (Jan 7:37–38).

Teraz, pomimo że były Mu dobrze znane ich zamiary zabicia Go, Jezus, już nie ukrywając się, stał przed nimi tak, że wszyscy mogli Go widzieć. Przy tym po prostu nie mówił On do nich, lecz głośno wołał do ludu.

Interesujące jest to, że to samo słowo „zawołał” (greckie słowo „ecrazen”) [ecrazen — greckie słowo, oznaczające krzyk lub głośne wołanie, wyrywające się w chwili cierpienia, męki, strachu, potrzeby.] użyte jest jeszcze w tym miejscu Pisma Świętego, gdzie opowiada się o tym, jak Jezus będąc na krzyżu, ostatni raz „zawołał donośnym głosem i oddał ducha” (Mat 27:50; Mar 15:37). Z kolei w słowach, które Jezus głośno wykrzyknął przed ludem w ostatnim dniu święta, odbijało się coś takiego, co kruszyło i rozrywało Jego serce. Wykrzykując je, Jezus nie myślał już o tym, co będzie Go to kosztować. Najważniejsze, żeby wierzący w Niego usłyszeli i zrozumieli ważność tego, o czym im mówił.

Drodzy przyjaciele! To, co było potrzebne, żeby usłyszeli chrześcijanie tamtych czasów, koniecznie i my musimy wiedzieć dziś. Dlatego spróbujmy wniknąć w głębię tych słów, żeby zrozumieć, co chciał Pan powiedzieć ludziom, którzy wierzą w Niego.

Rozpoczniemy od pierwszego zdania: „Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do Mnie i pije.” Tak więc ten, kto nie ma tego pragnienia, kto jest syty i zadowolony, niech pozostaje w tym, w czym się znajduje. Z takim człowiekiem Jezus nic nie może uczynić. Taki jest tylko brzemieniem dla Niego. Ten zaś, kto rzeczywiście jest głodny i pragnie, nie może zadowolić się niczym innym niż tylko prawdziwą wodą i prawdziwym chlebem, którego szuka do tej pory, póki nie znajdzie, bez względu na cenę, nawet cenę wolności.

Dalej Jezus mówi: „Kto wierzy we Mnie tak, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.” Zauważcie, że przy tym mowa jest nie o kroplach, a o rzekach, o wielkich strumieniach; przy tym nie zwykłej, ale żywej wody. Tam, gdzie trafia ta woda, rozpoczyna się nowe życie. I jeżeli jedna rzeka zdolna jest pustynię przemienić w kwitnący ogród, to o ileż więcej może dokonać mnóstwo takich rzek!

Wy oczywiście wiecie, przyjaciele, że płynąca woda jest czymś takim, czego nie można powstrzymać. I jeżeli na drodze takiego strumienia zostanie wzniesiona zapora lub inna przeszkoda, to woda, nieprzerwanie gromadząc się, osiągnie jeszcze większą moc, która albo zniszczy tę przeszkodę w jakimś słabym miejscu, albo podniósłszy się w swoim poziomie do góry, popłynie ponad nią, rozlewając się coraz szerzej.

Oznacza to, że jeżeli wierzymy w Jezusa właśnie TAK, JAK POWIADA PISMO, wtedy moc i życie Ducha Świętego popłynie z nas takim potężnym oraz żywym strumieniem, któremu nie będą zdolne przeciwstawić się ani duch tego świata, ani ateizm, ani nic innego. I czym mocniej będzie przeciwstawiał się nam szatan, tym większa będzie moc tych wód żywych. Zwróćcie uwagę i na to, przyjaciele, że Pismo nie mówi, iż te rzeki muszą wypływać z wnętrza kaznodziei, pastora lub kierującego społecznością. Te słowa skierowane są do każdego, kto wierzy w Pana. I jeżeli też wierzycie w Niego, wtedy odnoszą się one także i do was.

W tym pamiętnym 1966 roku, czytając i rozmyślając nad tym miejscem Pisma Świętego, pytaliśmy się siebie, czy tak jest u nas. Szukaliśmy tych rzek w naszym własnym życiu, lecz nie znajdowaliśmy ich. A przecież, jeśli wierzymy Jezusowi, to nie ma potrzeby mówić innym o tym, gdyż rzeki wody żywej, płynące z nas, same będą tego świadectwem.

Wtedy zadałem zebranym zupełnie proste pytanie:

— Powiedzcie, kto z was wierzy w Chrystusa?

— Ja wierzę, — odpowiadali wszyscy.

— Pięknie! — kontynuowałem. — Ale wtedy, zgodnie z Pismem, rzeki wody żywej powinny płynąć z naszego wnętrza! A czy tak jest istotnie? —

Nie, tego w naszym życiu nie było. Lecz dlaczego?

Tak więc, był to pierwszy problem, z którym wtedy od razu zetknęliśmy się. Pomimo tego, że wierzyliśmy w Jezusa, nie mieliśmy tych rzek wód żywych, które według Słowa powinny były z nas wytryskać.

W czym rzecz? Czy to możliwe, że było coś nie tak w samej naszej wierze w Jezusa? Albo czyżby cała nasza wiara była tylko pozorem, kłamstwem i oszukiwaniem siebie? Czyżby tak było rzeczywiście? Przecież byliśmy mocno przekonani, że wierzymy w Niego! Czyżby więc było coś nieprawidłowego w tym, co mówi o rzekach wód żywych Słowo Boże? Przecież musi istnieć przyczyna tej niezgodności!

I tutaj dosłownie nas olśniło: „…jak powiada Pismo…”.

Znaczy to, że jeśli wypaczymy Słowo Boże, to jesteśmy winni. W ostatnim rozdziale Objawienia jest napisane: „Jeżeli ktoś dołoży coś do nich, dołoży mu Bóg plag spisanych w tej księdze; a jeżeli ktoś ujmie coś ze słów tej księgi proroctwa, ujmie Bóg z działu jego z drzewa żywota i ze świętego miasta, opisanych w tej księdze” (Obj 22:18–19).

Wstrząśnięci, modliliśmy się: „Panie, jesteśmy winni, jeżeli rzeczywiście wypaczaliśmy Twoje Słowo. Lecz, Panie, Ty przecież wiesz, że robiliśmy to nieświadomie. Przecież nie chcieliśmy tego!”

Rozmyślając dalej doszliśmy do tego, że właśnie te słowa: „jak powiada Pismo” mają decydujące znaczenie. Ważne jest, abyśmy byli posłuszni temu, co mówi Pismo; abyśmy wierzyli nie tak, jak przyzwyczailiśmy się wierzyć lub jak nauczono nas tego od dzieciństwa, lecz żeby nasza wiara była właśnie taka, jak mówi o tym Pismo. Przecież, jeżeli w tamtym czasie Jezus zwracał uwagę ludzi na Pismo, opierając na nim ich wiarę w Niego, to my tym bardziej powinniśmy w tym Go naśladować!

Lecz jak i co mówi Pismo? Było to pytanie, na które chcieliśmy znaleźć odpowiedź. Tak zaczęło się na nowo nasze studiowanie Biblii i badanie Pisma.

Zanim przystąpiliśmy do tego, powiedziałem do zebranych, że będziemy studiować Słowo Boże tak, aby przyjmując je z dziecięcą wiarą, nie postępować przy tym, jak niegrzeczne dzieci, które łamiąc ciasto, starają się wyciągnąć z niego rodzynka. Przecież coś podobnego zdarza się niestety w niektórych religiach i ruchach chrześcijańskich, które wybierają sobie z Biblii i głoszą tylko to, co im się podoba. Takim rodzynkiem, na przykład, może być temat miłosierdzia Bożego i Bożej łaski.

Nie, my postanowiliśmy stanąć przed światłem Pisma nie usprawiedliwiając się i nic nie upiększając, patrząc prawdzie prosto w oczy. Odłożywszy rozum, chcieliśmy przyjmować Słowo jako Słowo Boga i dawać temu Słowu możliwość mówienia do nas niezależnie od tego, czy będzie to zgadzać się z naszym rozumieniem, poznaniem i odczuciem. Prócz tego umówiliśmy się, że do studiowania będziemy brać od razu całą księgę, a nie przeskakiwać z jednego miejsca w drugie, aby mieć w ten sposób wyraźny i pełny obraz tego, co przeczytamy.

Naszym tekstem były Dzieje Apostolskie. Nie wiem, jak i dlaczego to się stało, lecz zaczęliśmy właśnie od tej księgi. Gdy tylko przystąpiliśmy do czytania, Duch Święty zaczął mówić do naszych serc, krusząc je i uniżając. Od razu, od pierwszych wersetów Słowo Boże uderzyło nas. Im dalej czytaliśmy, tym bardziej i głębiej ono nas dotykało. Zdanie po zdaniu śledziliśmy życie uczniów Chrystusowych.

Tuż przed Swoim wniebowstąpieniem, zebrawszy ich razem, Jezus nakazał im, aby nie oddalali się z Jerozolimy, pozostając tam do tej pory, póki nie zstąpi na nich Duch Święty. W odpowiedzi na to, zwracając się do swego Nauczyciela, uczniowie zapytali Go o to, czy nie nastąpił już czas, kiedy On odbuduje królestwo Izraela. Odpowiadając im, Pan mówi: „Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec w mocy swojej ustanowił. Ale weźmiecie moc Ducha Świętego, kiedy zstąpi na was, i będziecie mi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi” (Dz 1:7–8).

Widzimy tutaj, że uczniowie Chrystusa byli zajęci czymś takim, co nie powinno było ich interesować. Jezus powstrzymywał ich w tym, wskazując na to, co powinno być dla nich najważniejsze — otrzymanie mocy Ducha Świętego, żeby być Jego świadkami. Drodzy przyjaciele! Przez to miejsce Pisma Świętego Pan pokazał nam wtedy na istnienie takiej możliwości, kiedy dzieci Boże są zajęte czymś, co jest nie tylko drugorzędne i nieważne, ale jeszcze też odciąga i oddala od najważniejszego tak samo, jak uczniów Chrystusa, którzy byli pochłonięci problemem policzenia i określenia czasu oraz okresu odbudowania królestwa Izraela. Zauważywszy to, Jezus powstrzymuje ich mówiąc, że to nie ich sprawa określać czasy i chwile.

Jakże często niestety stykamy się z tym, że chrześcijanie są zajęci podobnymi problemami, związanymi z ustaleniem godziny i czasu. Pan powiedział: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakżebym pragnął, aby już płonął” (Łuk 12:49). My zaś, dzisiejsi uczniowie Chrystusowi, mówimy o czymś zupełnie innym i jesteśmy zajęci czymś innym, podczas gdy serce Jezusa Chrystusa płacze i ściska się.

Tak więc, Pan zabronił Swoim uczniom oddalać się z Jerozolimy, gdyż właśnie tam powinien był zstąpić na nich Duch Święty. A przecież Jerozolima była wtedy najstraszniejszym miejscem, prawdziwym legowiskiem zbójców! Najgorsze, co kiedykolwiek się zdarzyło, miało miejsce właśnie w Jerozolimie Tam ukrzyżowano Bożego Pomazańca, w wyniku czego uczniowie musieli ukrywać się w zamkniętych domach. Jednak pomimo tego Jezus nie pozwolił im odchodzić, nakazując pozostać tam, gdzie się znajdowali.

Drodzy przyjaciele! Było to dla nas pierwszą i bardzo ważną lekcją. My byliśmy takimi samymi ludźmi jak oni, a oni byli takimi samymi jak my. A my, ludzie, jesteśmy skłonni unikać trudności. Czy nie tak? Przecież, kiedy robi się nam gdziekolwiek ciężko, że już nie można wytrzymać, staramy się jak najszybciej opuścić takie miejsce. Nierzadko słyszymy od gości, którzy przyjeżdżają do nas na stację misyjną: „Ach, jak tu u was dobrze! Nie to, co u nas! Gdybym ja mógł ciągle tu mieszkać, jak i wy, wtedy oczywiście też płonąłbym dla Pana.”

Tak oto współcześni chrześcijanie często usprawiedliwiają swoje życie, że mają takie trudne okoliczności w domu, albo takiego niemożliwego męża (mężom przecież jest o wiele lżej). Zaś mąż, odwrotnie, uważa, że żonie jest lepiej. Rodzicom wydaje się, że dzieciom jest lżej, a dzieci myślą, że rodzicom jest dobrze. I tak każdy rozsądza. Żona zdolna jest zostawić swego męża powiedziawszy, że z takim mężem żyć po prostu się nie da. Mąż odchodzi od swojej rodziny przekonany, że nie ma więcej siły żyć pod jednym dachem z tak gderliwą żoną. Jeden mówi, że tu w tym domu nie może dłużej przebywać; inny szuka sobie nowego miejsca do zamieszkania, gdyż w tym mieście i kościele nie może on już być.

Lecz wiecie, jeżeli jestem nieprzydatny tam, gdzie jestem, to i w każdym innym miejscu też na nic się nie przydam. Zulusi mówią: „Jeżeli jestem zgniłym ziemniakiem, to nie będę lepszy przez to, że trafię do worka z dobrymi ziemniakami. Odwrotnie, ode mnie inny ziemniak zacznie się psuć, póki w końcu nie zgnije cały worek.” Jeżeli moje własne życie jest złe i nieczyste, jeżeli moje chrześcijaństwo jest zgniłe, to ode mnie wszystko zgnije i stanie się nieczyste, gdziekolwiek bym poszedł. Jeżeli do niczego jestem nieprzydatny tam, gdzie jestem, w mojej „Jerozolimie”, wtedy i w każdym innym miejscu też będę nieprzydatny.

Czy nie dlatego, znając tę słabą cechę ludzką, Jezus nakazał Swoim uczniom, żeby nie oddalali się z Jerozolimy? Przy tym powiedział On do nich, że kiedy zstąpi na nich Duch Święty, otrzymają moc.

Jest wielu wierzących ludzi, którzy uważają, że mają Ducha Świętego, lecz pomimo to nie mają oni mocy. Spotykałem także ludzi, którzy twierdzą, że są ochrzczeni Duchem Świętym, lecz oni niestety często też nie mają mocy. Niech mają oni nawet rację, lecz jak wtedy powiązać to razem i jak wyjaśnić chrzest Duchem Świętym bez mocy? Przecież znakiem tego, że człowiek rzeczywiście jest napełniony Duchem Świętym, jest pełnia przebywającej w nim mocy tego Ducha.

W Księdze Dziejów Apostolskich 1:8 w pierwszym zdaniu jest powiedziane: „Ale weźmiecie moc Ducha Świętego, kiedy zstąpi na was”. Tak więc, zgodnie ze słowami samego Pana MOC DUCHA ŚWIĘTEGO jest ZNAKIEM chrztu Duchem Świętym.

Moc po grecku to „dynamis”. Sens i znaczenie tego słowa oddaje współczesne słowo „dynamit”. Wy oczywiście wiecie, przyjaciele, że rozrywającą siłę dynamitu wykorzystuje się nie w piasku i nie w miękkiej glebie, ale w skałach i miejscach kamienistych. Dynamit stosuje się wtedy, gdy wszystko inne jest nieskuteczne. Dokładnie tak samo działa też moc Ducha Świętego. Objawia ona siebie właśnie tam, gdzie są szczególnie duże trudności, gdzie, mówiąc po ludzku, po prostu jest nie do zniesienia. Tam, gdzie jest najciemniej, gdzie najtwardsza gleba, moc Ducha Świętego jest szczególnie działająca, przejawiając się wyraźnie i potężnie.

Tę właśnie moc obiecał Jezus Swoim uczniom, żeby mogli działać w Jerozolimie, gdzie była gleba twarda jak granit. Tam właśnie była potrzebna moc takiego dynamitu — moc Ducha Świętego, która by mogła rozerwać tę skałę.

Tak więc, moc! Lecz moc do czego?

Zwracając się do Swoich uczniów, Jezus mówi dalej: „Ale weźmiecie moc Ducha Świętego, kiedy zstąpi na was, i będziecie mi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi.”

Zauważcie, że Pan powiedział wtedy uczniom, iż otrzymają oni moc nie po to, żeby uzdrawiać chorych i czynić cuda, co u nas, chrześcijan, niestety jest najważniejszym i uznanym za największy dar oraz objaw mocy Bożej. Nie, słowami samego Jezusa Pismo Święte mówi nam: „Weźmiecie MOC… I BĘDZIECIE MI ŚWIADKAMI”. W konsekwencji, ten, kto otrzymuje moc Ducha Świętego, jest prawdziwym świadkiem Chrystusowym.

Lecz co to znaczy być świadkiem?

Świadek po grecku to „martuz”, co w dosłownym przekładzie oznacza „męczennik”. A wy wiecie, przyjaciele, że męczennikiem nazywa się tego człowieka, który umiera za Chrystusa.

Tak więc, moc Ducha Świętego daje nam zdolność bycia świadkiem Chrystusowym, to jest męczennikiem. Jest to moc, by być wiernym i bezkompromisowym do końca; moc, aby nie patrzeć ani na prawo, ani na lewo, ale iść do przodu; moc, aby iść na śmierć i wejść w nią tak, jak to zrobił pierwszy męczennik Szczepan. Kiedy na niego spadły kamienie, jego oblicze lśniło, jak oblicze anioła, a on widział niebo otwarte.

A co zdarza się z nami, przyjaciele, kiedy na nas spadają kamienie? Kiedy nas trącają w najbardziej „chore miejsce”? Jak wyglądamy wtedy? Czy nasze oblicze lśni, jak oblicze anioła? Czy widzimy niebo otwarte? Czy wtedy niebo dla nas zamyka się, a otwiera się piekło?

Ale przecież właśnie tak wyglądał człowiek, napełniony Duchem Świętym! Mąż wiary! Mąż, klęczący na kolanach, kiedy na niego lecą kamienie, a oblicze lśni, jak oblicze anioła Bożego, a umierając, mówi: „Panie, nie policz im grzechu tego”.

Tak, to prawdziwie jest moc, która może być dana tylko z góry. Mąż, który może przejść swoją drogą aż do swojego końca, do samej śmierci. Dziecko Boże, które nie zmienia swojej barwy jak kameleon, który w zależności od okoliczności wygląda tak lub inaczej, to jest duchowo w górze, to upada w dół, i znowu w górze i w dół.

Tak więc, moc Ducha Świętego jest mocą, dającą nam zdolność bycia męczennikami za Chrystusa. Podchodząc do tego pomyślałem wtedy, że tutaj u nas w Południowej Afryce nie możemy być męczennikami; że po to, żeby zostać męczennikiem, musimy wyjechać do tych krajów, gdzie prześladuje się chrześcijan. Lecz wtedy przyszło mi na pamięć Słowo z Listu do Hebrajczyków 12:4: „Wy nie opieraliście się jeszcze aż do krwi w walce przeciw grzechowi.”

W konsekwencji, człowiek, który ma moc Ducha Świętego, ma moc przeciwstawiać się grzechowi, ścierając się z nim do krwi. Tylko taki chrześcijanin staje się prawdziwym świadkiem Jezusa Chrystusa lub, mówiąc praktycznie: prędzej umrę niż będę cudzołożył z inną kobietą; prędzej umrę niż będę kradł; prędzej umrę i niech płynie moja krew niż będę kłamał.

Widzicie, co to znaczy? Grzech jest dla nas większym niebezpieczeństwem niż cierpienia i prześladowania za wiarę w Boga. Zgodzicie się, że prześladowania niekiedy są nawet pożyteczne dla chrześcijan. W prześladowaniach człowiek często bardziej płonie dla Chrystusa. W prześladowaniach najszybciej się ujawnia, kim jesteś — prawdziwym chrześcijaninem czy fałszywym bratem. Możemy siedzieć w zgromadzeniu z obłudnikami i mieć ich za dobrych chrześcijan, ale z jakim przerażeniem ockniemy się z tego zbłądzenia, gdy kiedyś zobaczymy ich w piekle! A być może i my sami będziemy tam razem z nimi. To na pewno się zdarzy, jeżeli nie nauczymy się odróżniać białego od czarnego. Nie kolor skóry, ale kolor serca ważny jest dla Pana.

Z powodu tej świadomości nasze serca powinny kruszyć się i płakać. Czy dzisiaj nie jesteśmy tacy, jak mówi Słowo Boże o ludziach czasów ostatecznych? „W dniach ostatecznych nastaną trudne czasy: Ludzie bowiem będą samolubni, chciwi, chełpliwi, pyszni, bluźniercy, rodzicom nieposłuszni, niewdzięczni, bezbożni, bez serca, nieprzejednani, przewrotni, niepowściągliwi, okrutni, nie miłujący tego, co dobre, zdrajcy, zuchwali, nadęci, miłujący więcej rozkosze, niż Boga, którzy przybierają pozór pobożności, podczas gdy życie ich jest zaprzeczeniem jej mocy…” (2Tm 3:1–5).

Dlaczego? Z powodu cudzołóstwa i wszeteczeństwa? Tak my mówimy. Lecz przecież Biblia mówi, że nastaną czasy trudne, gdyż ludzie będą mieć wygląd pobożny, lecz mocy Jego się wyrzekną.

Najtrudniejszy czas, jaki tylko może być, to ten, kiedy ludzie nazywają siebie chrześcijanami, lecz wyrzekają się Jego mocy. Jest to rzeczywiście to najtragiczniejsze, co tylko można sobie wyobrazić.

Zrozumiawszy to, byliśmy tak wstrząśnięci, że pytaliśmy się siebie, jak to wszystko wygląda u nas i w jakim stanie jesteśmy. Płakaliśmy, widząc i uświadamiając sobie naszą niemoc i naszą bezradność duchową.

Po wniebowstąpieniu Jezusa Chrystusa, Jego uczniowie zawrócili z powrotem i zebrawszy się razem, modlili się. Razem z nimi była Maria — matka Jezusa i Jego bracia. Pismo mówi, że wszyscy oni byli jednomyślni w swojej modlitwie.

Właśnie ta ich jednomyślność była dla nas czymś szczególnym. Przecież wtedy jeszcze nie było dnia Pięćdziesiątnicy i Duch Święty jeszcze nie został posłany na ziemię. Lecz krzyż Chrystusowy i Jego zmartwychwstanie było wystarczające, aby scalić tych ludzi w jedną całość tak, że stając się jedną duszą, mogli oni jednomyślnie trwać w modlitwie i błaganiu.

Czy rozumiecie, przyjaciele, jak głęboko przeniknął do życia tych ludzi krzyż Jezusa Chrystusa? Dziś niektórzy ludzie mówią, że nie mogą być jednomyślni, gdyż jeszcze nie są napełnieni Duchem Świętym. Lecz to jest bzdura, gdyż do tego wystarczy nawet sam krzyż naszego Zbawiciela. Już sam krzyż wystarczy, aby na zawsze oddalić wrogość, kłótnie, nieporozumienia i niezgodę z życia dzieci Bożych. Przecież w tamtym czasie sam tylko krzyż miał już tak wielkie znaczenie, że nawet bracia Jezusa Chrystusa, którzy przedtem nie wierzyli, uwierzyli w Niego i byli razem z Jego uczniami.

To wszystko wtedy głęboko dotknęło nasze serca i ze łzami mówiliśmy: „O, Panie Jezu! Daj, żeby Twój krzyż miał takie samo znaczenie i w naszym życiu!”

Kontynuując dalsze czytanie Księgi Dziejów Apostolskich, śledziliśmy życie uczniów Chrystusowych. Kiedy w dniu Pięćdziesiątnicy nastąpiło wylanie Ducha Świętego na apostołów i innych chrześcijan, to zebrani ludzie, słysząc ich mówiących różnymi językami, zdumiewali się, zaś niektórzy z nich szydzili, twierdząc, że napili się oni młodego wina. Piotr, wstawszy, odparł to i wyjaśnił, że wydarzyło się to, o czym przepowiadał prorok Joel: „I stanie się w ostateczne dni, mówi Pan, że wyleję Ducha mego na wszelkie ciało…” (Dz 2:17–21).

I tak, jeżeli opisany czas, który był dwa tysiące lat temu, nazwany jest przez Boga czasem ostatecznym, to o ileż bardziej odnosi się to do naszego czasu! Jeśli to słowo prorockie było tak ważne dla chrześcijan tamtego czasu, to o ileż ważniejsze powinno być dla nas obecnie! Jeżeli życie chrześcijan, odległych czasowo 2 tysiące lat, wyglądało tak, jak o tym czytamy, to jakież powinno być nasze życie!

Jestem przekonany, przyjaciele, że nawet jeśli jest dopuszczalna jakaś różnica między pierwszymi chrześcijanami i nami dzisiaj, to ona może zawierać się tylko w tym, że powinniśmy bardziej płonąć dla Pana niż oni. Proszę, nie pytajcie mnie, czy ja sam wierzę, że rzeczywiście jest to możliwe! Tak, ja wierzę w to i wierzę całym sercem. Jeżeli Słowo o powtórnym przyjściu Chrystusa nie jest pustym kłamstwem, ale wielką prawdą, to świadomość tego powinna tak rozpłomienić naszą miłość do Boga i tak rozpalić nas w służbie dla Niego, że nasz zapał stanie się jeszcze większym niż u praojców naszej wiary. Tylko w większym naszym zapale może zawierać się różnica między nimi i nami. Tylko w tym i w niczym innym.

Czytamy dalej, że gdy wypełniła się obietnica i uczniowie otrzymali moc Ducha Świętego, to już w pierwszym dniu upamiętało się trzy tysiące osób. Próbowaliście kiedykolwiek policzyć, ile różnych narodowości i języków tam było? Pomyślcie tylko! Tysiące ludzi, każdego dnia zbierających się jednomyślnie razem, mających jedność ducha, jedność myśli, jedno serce! Jak to jest możliwe? Tysiące ludzi, mających różne języki, zebranych z różnych części świata, jest razem i mają jedną myśl! Czy znacie właściwość duszy? Czy rozumiecie, co to znaczy, kiedy ogromne zgromadzenie ludzi ma jedno serce? Przy czym nie tylko na zewnątrz i nie dlatego, że jest to jeden zbór lub społeczność. Nie, ta jedność pochodziła z głębi duszy. Dla mnie właśnie to było największym cudem.

U nas przecież zdarzało się tak, że jeśli zadawano pytanie, to jeden odpowiadał jedno, drugi — drugie, trzeci — jeszcze co innego. Stykaliśmy się z najróżniejszymi poglądami. A przecież było nas tylko 20–30 osób. Przypominam sobie, że ktoś z zebranych powiedział wtedy: „Jak dobrze, że nie muszę ciągle spotykać się z tą siostrą, bo gdybym musiał spotykać się z nią każdego dnia, to dawno już na pewno miałbym nerwicę.” Tak więc, jak widzicie, nawet chrześcijanie mogą mieć nerwicę z powodu innych. Czy myślicie, że wśród tych trzech tysięcy nie było wtedy ani jednej kobiety? O, nie! Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy każdego dnia zbierali się w świątyni, trwając w pełnej jedności i mając jedno serce. Nie czytamy ani słowa o niezgodzie, nie spotykamy nawet wzmianki o sporach i podziałach.

Wejrzyjcie uważnie w tych ludzi, przyjaciele, a zrozumiecie, że Jezus dla nich był nie tylko jakimś hobby, nie tylko powodem do łamania chleba lub półtoragodzinnego, albo nawet tylko półgodzinnego (jak to spotykałem w Niemczech) nabożeństwa. Niestety, tak surowo reglamentowany czas nabożeństwa stał się już nierzadką rzeczą dla współczesnego chrześcijaństwa. Pewnego razu, gdy przed zgromadzeniem zostałem poważnie uprzedzony, żeby nie przeciągać swojego kazania dłużej niż do pół godziny, nie mogłem tego zrozumieć i zapytałem:

— Powiedzcie, co się stało? Dlaczego ludzie tak śpieszą się do domu? Czy może coś jeszcze będzie po nabożeństwie?

— Nie — usłyszałem w odpowiedzi — nic nie będzie. Po prostu ludzie się śpieszą. Przecież każdy ma swoje sprawy. —

Tak, u martwych chrześcijan jest coś takiego możliwe. Przecież dziecko Boże też może być martwe. Chociaż przed telewizorem mogą przesiadywać godzinami. Dla gazet, czasopism, książek świeckich, które nie są chwałą dla Boga — na to u dzisiejszych chrześcijan zwykle znajduje się wystarczająco czasu.

Jednak o chrześcijanach tamtego czasu powstaje zupełnie inne wrażenie. Dla nich Chrystus był ich życiem. Wszystko pozostałe było drugorzędnym lub nawet zbędnym, gdyż ci, którzy mieli swoją własność — domy, mienie, ziemię — sprzedając wszystko, przynosili wartość sprzedanego i składali u nóg apostołów. Tak że nikt niczego nie nazywał swoim, lecz wszystko u nich było wspólne i nikomu niczego nie brakowało. Jaki zbór! O, jaki to był zbór!

Wtedy zrozumieliśmy, dlaczego podczas modlitwy tych chrześcijan zatrzęsło się miejsce. U nas zaś odwrotnie — modlimy się, tylko że miejsce kołysze nas. Nasze dzieci kołyszą nas. Niektórych mężów kołyszą ich żony. Dusze innych kołysane są przez ich krewnych. Tak, jest wiele rzeczy, które mogą nas kołysać. Lecz kiedy modlili się tamci chrześcijanie, wtedy trzęsło się miejsce! Wtedy od ich modlitwy trzęsło się to miejsce i przewróciła się cała Jerozolima!

Zaś my, współcześni chrześcijanie, tak często żyjemy pod strachem. Tak zatroskani jesteśmy myślami, co stanie się z naszymi dziećmi. Co będzie z nami? Co przyniesie nam przyszłość? Zresztą jest zrozumiałe, dlaczego właśnie takie problemy zajmują życie osłabionego, bezsilnego chrześcijanina, który z rozpaczy nie może spać, jeśli drzwi nie są zamknięte i który z powodu wszystkich myśli i lęków prawie bliski jest obłędu. Nie, drodzy przyjaciele! To nie jest Duch Boży. Tacy chrześcijanie i taki zbór nie mogą zatrząść światem, a tym bardziej bramami piekła!

I tak, czym dalej czytaliśmy, tym bardziej korzyły się i miękły nasze serca. Nasze społeczności nie były już godzinami ze Słowem i nabożeństwami modlitewnymi, lecz godzinami smutku, płaczu i serdecznego krzyku do Boga.

Porównując siebie ze zborem tamtego czasu, gotowi byliśmy zapaść się pod ziemię ze wstydu za swoje chrześcijaństwo. Błagałem Boga, żeby w dniu sądu nie dał mi stać obok tego zboru i żebym sam nie był obok Pawła, który mógłby powiedzieć: „Erlo, opowiedz mi o twojej pracy misyjnej, to opowiem tobie o mojej pracy misyjnej”. Albo, żeby Piotr mi nie powiedział także: „Pokaż mi zbór, gdzie byłeś pastorem, to pokażę tobie zbór, gdzie ja byłem pastorem”. „O, Panie! — mówiłem, mając świadomość swojej nicości. — Czy w ogóle mam prawo nazywać siebie chrześcijaninem? Czy mamy prawo nazywać się Kościołem Chrystusowym?”

Czytając dalej, doszliśmy do piątego rozdziału, z którego zrozumieliśmy, że w tym czasie, kiedy działa Bóg, szatan też nie śpi, podejmując wszelkie wysiłki ku temu, żeby zaszkodzić sprawie Bożej.

Kiedy Ananiasz zobaczył, co się dzieje, poczuł on, że też powinien sprzedać swoją ziemię. Przy tym mąż i żona, zgrzeszywszy, postanowili zostawić sobie jakąś część z wartości sprzedanego, zaś pozostałe pieniądze Ananiasz złożył do nóg apostołów.

Piotr — mąż napełniony Duchem Świętym, który jest Duchem prawdy i sprawiedliwości, od razu odczuł, że tu coś nie jest w porządku. Zaraz zapytał Ananiasza, czy za tę cenę sprzedał swoje mienie i czy to są wszystkie pieniądze, które otrzymał, na co Ananiasz bez strachu odpowiada twierdząco. Wtedy Piotr, znowu zwracając się do niego, mówi: „Ananiaszu, czym to omotał szatan serce twoje, że okłamałeś Ducha Świętego i zachowałeś dla siebie część pieniędzy za rolę? Czyż póki ją miałeś, nie była twoją, a gdy została sprzedana, czy nie mogłeś rozporządzać pieniędzmi do woli? Cóż cię skłoniło do tego, żeś tę rzecz dopuścił do serca swego? Nie ludziom skłamałeś lecz Bogu.” Usłyszawszy te słowa, Ananiasz padł martwy, a młodzi ludzie, wyniósłszy, pochowali go.

Nie wiedząc nic, co się stało, po trzech godzinach przyszła w to samo miejsce też żona Ananiasza Safira. Zobaczywszy ją, Piotr zaraz zwraca się do niej z pytaniem: „Powiedz mi, czy za taką cenę sprzedaliście rolę?” No, cóż miała robić? Nie mogła przecież wydać swojego męża! Przecież chciała być mu wierna!

Czy nie jest prawdą, że problemem naszego czasu jest to, iż współmałżonkowie nie mają jedności, iż wśród nich jest tak dużo sporów, kłótni i niezgody — czego w pierwszym zborze nie było? Tam także i małżonkowie byli jednomyślni. Tak więc i ta żona była zgodna ze swoim mężem, tylko że taka jedność nie była błogosławiona.

Kiedy Safira powiedziała swoje „tak”, Piotr mówi do niej: „Dlaczego zmówiliście się, by kusić Ducha Pańskiego? Oto nogi tych, którzy pogrzebali męża twego, są u drzwi i ciebie wyniosą.” Po tych słowach kobieta upadła martwa i została pogrzebana obok swego męża (Dz 5:1–10).

W 1966 roku, czytając tę historię, pytaliśmy siebie o to, czy ktoś z nas chciałby zostać uczniem podobnej społeczności. Zgodzicie się, że taki krok byłby nie w pełni bezpieczny. Przecież była to społeczność, w której nie znoszono grzechu, gdzie kłamstwo i niewierność osądzano bez zwłoki i karano bez współczucia! Co wtedy stałoby się z nami? Co stałoby się z naszymi grzechami i malutkimi grzeszkami, które często nie są takie znowu malutkie? — Tak… — rozmyślając, mówiliśmy sobie — Być może to nawet i dobrze, że wśród nas nie ma takich zborów. —

Pytałem też samego siebie, jak zachowałbym się, gdyby Ananiasz był moim bratem lub Safira moją siostrą. Co bym przy tym czuł? Co bym zrobił, dowiedziawszy się, co stało się z nimi? Na pewno, rzeczywiście muszę powiedzieć: „Chwała Bogu, że nie żyłem w tamtych czasach!” Kto wie, być może, że po takim wydarzeniu uważałbym za swoje powołanie jeżdżenie po zborach oraz społecznościach i ostrzeganie innych, żeby wystrzegali się tych „złych” ludzi.

— Bracia i siostry — mówiłbym być może wszystkim — Czy to jest miłość? Pomyślcie sami. Czy Pan może tak działać i tak postępować? Nie, oczywiście, że nie! Tak więc bądźcie ostrożni i wystrzegajcie się ich, gdyż w nich nie działa Duch Boży! —

Albo, na przykład, gdym ja był lub wy na miejscu Piotra. Co byście powiedzieli, gdyby Ananiasz przyniósł wam pieniądze? Jak byśmy zareagowali wtedy? Możliwe, że nawet uściskalibyśmy i po bratersku ucałowali za to Ananiasza, mówiąc mu: „O, drogi bracie! Niech Pan cię błogosławi! Na następnym zebraniu członkowskim zgłoszę, aby wybrano cię diakonem lub nawet kierującym społecznością, gdyż takich ludzi, jak ty, bardzo potrzebujemy!” (Czy nie jest tak, przyjaciele? Przecież rzeczywiście potrzebujemy ludzi, którzy przynoszą pieniądze do zboru!)

Tylko, że Piotr tego nie zrobił. Napełnieni Duchem Bożym mężowie mówili inaczej: „Niech ci ludzie lepiej będą w grobie niż mają żyć i przebywać w zborze ze swoim życiem!” Widzicie, jak wyglądał Kościół Jezusa Chrystusa! Królowała w nim taka świętość Boża, że grzech był karany nie inaczej niż śmiercią! Dlatego oczywiście można zrozumieć, w jaki sposób temu zborowi udało się przewrócić cały świat i zachwiać nie tylko ziemią, ale też podstawami piekła. I chwała Bogu, że ten zbór nie stał się szyderstwem i hańbą dla świata, jak to często niestety zdarza się w naszych czasach.

Drodzy przyjaciele, gdy skończyliśmy studiowanie tego miejsca Pisma Świętego, nie poszliśmy dalej, lecz znów wróciliśmy do trzeciego rozdziału Dziejów Apostolskich, aby prześledzić, jak Piotr z Janem szli do świątyni. W tym czasie znajdował się tam pewien człowiek, który był chromy od urodzenia i siedział przy wejściu do świątyni, prosząc o jałmużnę. Obaj apostołowie z uwagą spojrzeli na niego, po czym Piotr powiedział: „Spójrz na nas! Srebra i złota nie mam, lecz co mam, to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!” Po tych słowach wziął chromego za rękę i podniósł go. W tej samej chwili na oczach wszystkich stał się cud.

W tym miejscu Pisma zatrzymaliśmy się, chcąc rozpatrzyć ten przypadek bliżej i uważniej, zaczynając od pierwszego punktu do ostatniego.

I tak, pierwsze, co zrobili Piotr i Jan — z uwagą spojrzeli w oczy choremu człowiekowi. Muszę powiedzieć, że zachowanie Piotra bardzo zdziwiło mnie.

— Piotrze! — w myśli zwracałem się do niego, zastanawiając się — Jak mogłeś coś takiego zrobić! Czy już zapomniałeś, że niedawno uczyniłeś najstraszniejszy postępek, w haniebny sposób wyrzekając się Chrystusa? A teraz, nie wstydząc się tego, spokojnie patrzysz ludziom w oczy! —

A Piotr, dosłownie odpowiadając, mówił do mego serca:

— Tak, Erlo. Wiem to lepiej niż ty, gdyż sam to przeżyłem. Tak, nie dałem rady i moje zaparcie się było straszne. Lecz kiedy zobaczyłem zwrócone na mnie oczy Jezusa, serce moje skruszyło się i gorzko płakałem. W wielkim upamiętaniu zwróciłem się wtedy do Pana, prosząc Go o odpuszczenie, a On przebaczył mi ten grzech i zapomniał. Dlatego mogę teraz znów spokojnie patrzeć ludziom w oczy. Chwała Bogu, że nie muszę więcej chodzić doliną płaczu i cienia śmierci! —

O, drodzy przyjaciele! I to jest dobra nowina ewangelii. U Jezusa jest odpuszczenie! Jeżeli nawet grzech nasz jest jak szkarłat, mimo wszystko staniemy się bielsi od śniegu. Powiem wam, że wielcy grzesznicy mają jeden wielki przywilej — oni bardziej kochają Chrystusa. Faryzeusz, zaprosiwszy Jezusa do siebie na obiad, widział nierządnicę, która obmywała nogi Chrystusa swoimi łzami i wycierała je swoimi włosami. Ten „sprawiedliwy” myślał, że Pan nie wie, jaka to kobieta znajduje się u Jego nóg. Jednak Chrystus znał myśli tego człowieka i zwracając się do niego powiedział: „Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twojego domu, a nie dałeś wody do nóg moich; ona zaś łzami skropiła nogi moje i włosami swoimi wytarła. Nie pocałowałeś mnie; a ona, odkąd wszedłem, nie przestała całować nóg moich. Głowy mojej oliwą nie namaściłeś; ona zaś olejkiem namaściła nogi moje. Dlatego powiadam ci: Odpuszczono jej liczne grzechy, bo wiele miłowała. Komu zaś mało się odpuszcza, mało miłuje” (Łuk 7:44–47).

Trzeba zaznaczyć, przyjaciele, że te słowa Jezusa pozostają aktualne i dziś. Ludzie, którzy w swoim życiu dużo i strasznie grzeszyli, mają w porównaniu z nami „sprawiedliwymi” jeden wielki przywilej — są oni zdolni o wiele bardziej kochać Pana Jezusa. I w tym jest coś cudownego. Im bardziej zdecydowane i głębsze jest działanie Pana, im więcej Duch Święty może piętnować nas za nasze grzechy i nieprawości — tym głębsza będzie nasza skrucha i upamiętanie i tym większa będzie nasza miłość do Boga. Niektórzy z nas nie są zdolni kochać Jezusa tylko dlatego, że nigdy jeszcze prawdziwie nie uświadomili sobie swojej nieprawości i nie zrozumieli swojej grzeszności. Właśnie to jest przyczyną braku szczerej i głębokiej miłości do Pana.

Tak więc, był to pierwszy ważny punkt, który rozpatrzyliśmy i zrozumieli. Dalej Piotr mówi chromemu: „Spójrz na nas!” Te słowa były dla mnie w ogóle czymś niewiarygodnym, co całkowicie przeciwstawiało się wszystkim naukom i mojej teologii. Zawsze nas uczono, że jeżeli świadczymy innym, to Jezus powinien stanowić zawsze centrum każdego naszego zdania. Dlatego nie byłem zdolny zrozumieć tego, jak Piotr, mąż napełniony Duchem Świętym, mógł popełnić tak wielki błąd. Przecież tak nie można mówić! Trzeba było powiedzieć: „Spójrz na Jezusa! Spójrz na krzyż Golgoty! Spójrz na Słowo Boże i na Boga!” Przecież żaden człowiek, żaden sprawiedliwy nie może ośmielić się powiedzieć „spójrz na mnie” lub „spójrz na nas”, gdyż wzrok wszystkich ludzi powinien być zwrócony tylko na Pana i w żadnym wypadku na człowieka.

— O, Panie! — myślałem — Czy nie popełniłeś błędu, powierzając Piotrowi klucze Królestwa Niebieskiego? Jak mogłeś zaufać takiemu człowiekowi? —

Wątpiąc z tego powodu, znów zwróciliśmy się do Słowa Bożego i oto, co przeczytaliśmy w Drugim Liście do Koryntian 3:3: „Jesteście listem Chrystusowym… napisanym nie atramentem, ale Duchem Boga żywego.”

Tak oto, w czym rzecz! To znaczy, zgodnie z Pismem, że Piotr i Jan byli właśnie takim listem, który napisał sam Bóg Swoim Duchem. Dlatego mogli oni powiedzieć temu chromemu „spójrz na nas” i jestem absolutnie przekonany, że kiedy ten chory człowiek spojrzał na nich, zobaczył w nich nie tylko Piotra i Jana, lecz obraz samego Jezusa Chrystusa. Na czołach tych mężów zobaczył on chwałę naszego Pana i chwałę krzyża. W przeciwnym przypadku zareagowałby na słowa Piotra nie tak, jak to zrobił. Przecież mógł on powiedzieć: „Piotrze! Jak możesz mi coś takiego mówić? Czy nie wiesz, że od urodzenia jestem chromy? Nie drwij ze mnie!” Lecz nie. Jego reakcja była zupełnie inna i kiedy Piotr wziął go za rękę, on zaraz wstał. Taka jest moc naszego Pana i Zbawiciela.

Tak, ci ludzie, ci mężowie Boży, byli rzeczywiście listem Chrystusowym. Wtedy poznaliśmy, że nie mamy żadnego prawa świadczyć innym o Bogu i głosić ewangelii, zanim nie będziemy mogli powiedzieć ludziom „spójrzcie na nas”. Jeżeli nie jesteśmy rzeczywiście dobrym przykładem, to nie mamy nawet prawa otwierać swoich ust. I chcę to powtórzyć. Nie mamy prawa mówić komukolwiek o Panu ani składać swojego świadectwa, zanim nie będziemy zdolni powiedzieć temu człowiekowi „spójrz na mnie”, gdyż inaczej będziemy tylko szkodzić sprawie Bożej i Jego Królestwu. Nie odzwierciedlając sobą w swoim życiu obrazu Chrystusa, jesteśmy tym, czym byli faryzeusze, o których Pan mówił kiedyś: „Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią. Bo wiążą ciężkie brzemiona i kładą na barki ludzkie, ale sami nawet palcem swoim nie chcą ich ruszyć” (Mat 23:3–4). Tak i teraz, w naszych dniach, ten jest współczesnym faryzeuszem i uczonym w Piśmie, kto głosi innym prawdę, lecz sam nie żyje zgodnie z nią.

Piotr i Jan byli prawdziwie świadkami Pana. A jak wygląda to u nas, drodzy przyjaciele? Czy jesteśmy dziś listem Chrystusowym? Tym listem, który zgodnie z Pismem, może być „znanym i czytanym przez wszystkich ludzi” (2Kor 3:2)? Wielka szkoda, że ludzie dziś tak mało czytają Biblię. Niektórzy chrześcijanie mówią, że jej nie rozumieją. Gazetę rozumieją lepiej. I rzeczywiście, bardziej zajęci są gazetą niż Słowem Bożym, chociaż nazywają się chrześcijanami. Jak jest możliwe takie połączenie — nie wiem. Lecz jest coś, co nawet niewykształceni u nas w Afryce mogą czytać. I wiecie, co oni czytają? Oni czytają nas, chrześcijan, i pokazując palcem mówią: „Spójrzcie na tego człowieka! Nazywa siebie chrześcijaninem, lecz posłuchajcie, jak on może się złościć i wyzywać. Spójrzcie, jak on spiera się i denerwuje!”. Tak jest… Co powiesz na to, jeżeli często rzeczywiście nie jesteśmy listem Chrystusowym i jeśli w życiu naszym nie odbija się prawdziwa i żywa ewangelia?

Kiedyś przyjechała do nas na stację misyjną pewna para małżeńska z Niemiec. Po pewnym czasie powiedzieli nam: „Ach, u nas jest nam tak ciężko! Nasi sąsiedzi nie chcą nic słyszeć o ewangelii. Z poganami jest trochę lżej. Tutaj w Afryce możecie głosić i mówić ludziom o Bogu. My zaś u siebie w mieście i nawet w swoim własnym domu nie możemy tego robić.”

I oto, kiedy pewnego razu podczas naszego wyjazdu do Niemiec byliśmy gośćmi u tych ludzi, oni opowiedzieli nam o swoich „strasznych” sąsiadach, którzy mieszkają nad nimi, o piętro wyżej. Pewnego razu spuścili oni mikrofon swego magnetofonu do okna sypialni tych chrześcijan i nagrali wszystko, co się tam działo między mężem, żoną i ich dzieckiem, a później wręczyli im tę kasetę razem z najlepszymi życzeniami. Kiedy zdumieni chrześcijanie paląc się z ciekawości włączyli tę kasetę, usłyszeli głośne kłótnie i spory między sobą, gdy byli w swojej sypialni, oraz grubiańskie i ordynarne odpowiedzi ich nieposłusznego dziecka. Na koniec swojego opowiadania ci chrześcijanie ze wzburzeniem powiedzieli:

— Widzicie teraz, jacy u nas tutaj są straszni sąsiedzi bez sumienia, a w ogóle ludzie w Niemczech są do tego zdolni. —

— Bardzo dziękuję — podziękowałem im za to opowiadanie. — Teraz mogę zrozumieć, dlaczego ci ludzie nie chcą nic wiedzieć o ewangelii. Gdybym ja był waszym sąsiadem, to niestety też nie chciałbym mieć nic wspólnego ani z chrześcijaństwem, ani z „Bogiem” takich chrześcijan. Tak samo nie chciałbym słyszeć o takiej „ewangelii”, która sprawia, że ludzie żyją z sobą jak kot z psem. —

Widzicie, przyjaciele! Nasze życie musi odpowiadać naszej ewangelii. I w tym jest cała tajemnica. A jak wygląda to u nas? Zadajmy sobie pytanie: „Czy widać we mnie obraz Chrystusa? Czy jestem Jego podobieństwem? Czy moja żona i dzieci widzą we mnie Jezusa?”

Pewien znany na skalę światową kaznodzieja, którego wszędzie zapraszano, zabrał kiedyś z sobą w podróż swoją żonę. Miał on taki talent oratorski, że słuchanie jego kazania dostarczało ogromnego zadowolenia i powodowało powszechny zachwyt u słuchających. Mógł tak głosić, jak mało kto jest do tego zdolny. I oto podczas tego wyjazdu, kiedy był w pewnym zborze, dwie kobiety w podeszłym wieku z tamtej społeczności siedziały razem z jego żoną w pierwszym rzędzie. Po kazaniu tego człowieka wszyscy długo siedzieli zachwyceni i oniemiali, będąc pod wrażeniem jego talentu, bogactwa i piękna jego mowy. Nikt nie odważył się przerwać powszechnego milczenia. To kazanie było tak wstrząsające i mocne, że na koniec można było powiedzieć jedno tylko słowo: „amen”. W końcu jedna z pań, towarzysząca żonie tego człowieka, nie wytrzymawszy, szepnęła jej:

— Jakież to na pewno szczęście być żoną takiego kaznodziei!

— Ach! — westchnęła ta w odpowiedzi. — Przecież pani nie wie, jaki on jest u siebie w domu! —

Tak więc, drodzy przyjaciele, jeśli nasze życie nie może wywrzeć potrzebnego wpływu na naszą żonę, to o ileż mniej będzie ono zdolne wpływać na diabła i jego moce diabelskie! Staniemy się wtedy tylko hańbą i pośmiewiskiem dla świata. Z takimi ludźmi Pan niczego nie może dokonać, zaś diabeł — może! I tak, czy nie lepiej zacząć wymiatać spod swego własnego progu, zanim osądzimy i skrytykujemy innych?

Lecz wróćmy do historii z Piotrem i Janem. Po swoich pierwszych słowach, skierowanych do chromego, „spójrz na nas”, Piotr mówi do niego: „Srebra i złota nie mam, lecz co mam, to ci daję.”

Jan, na ile nam wiadomo, nie miał daru uzdrawiania. Oczywiście, to w ogóle nie oznacza, że nie otrzymał on mocy Ducha Świętego i że nie był pełnoprawnym apostołem. O, nie! Jan miał takie pełnomocnictwo i taką moc, że powinniśmy być wdzięczni, iż on dziś nie żyje, gdyż byłoby to dla nas bardzo niewygodne, gdyby był on dziś naszym kaznodzieją. Wiecie, co on mówił? On mówił tak: „Kto popełnia grzech, z diabła jest, gdyż diabeł od początku grzeszy. A Syn Boży na to się objawił, aby zniweczyć dzieła diabelskie. Kto z Boga się narodził, grzechu nie popełnia, gdyż posiew Boży jest w nim, i nie może grzeszyć, gdyż z Boga się narodził” (1J 3:8–9).

I tak, opierając się na tych słowach, można bez żadnego problemu określić, kto rzeczywiście jest odrodzony, a kto nie.

Co mamy teraz powiedzieć, sprawdziwszy siebie w świetle tych słów Pisma Świętego? Czy nieprawda, że należy powiedzieć: „O, Janie, jak to dobrze, że już jesteś martwy, gdyż z tobą chrześcijanie dwudziestego wieku nie mogą się zgodzić. Ty, Janie, posuwasz się zbyt daleko. Coś takiego jest niemożliwe.”

Jednak Jan, będąc też człowiekiem podobnym do nas, w prosty i naturalny sposób miał moc Bożą, przeżywszy ją w takim stopniu, że nie był zdolny zrozumieć, jak człowiek, będąc odrodzonym, może dalej żyć w grzechu.

Biblia mówi: „Kto kradł, niech więcej nie kradnie. Kto kłamał, niech więcej nie kłamie. Kto cudzołożył — ten niech nigdy nie powtarza tego” i tak dalej. Koniec grzechowi! Gdyż Pan, ten sam Pan, który został ukrzyżowany za nas, sam powiedział: „Idź i więcej nie grzesz!” Widzicie, przyjaciele moi, jakim był ten język, którym mówił Chrystus i chrześcijanie tamtego czasu, ludzie, napełnieni Duchem Świętym? Oczywiście, można wtedy zrozumieć, dlaczego mieli oni władzę i moc, i nie wstydzili się powiedzieć otaczającym ich ludziom „spójrzcie na nas!”

Piotr mówi: „Srebra i złota nie mam…”. Często u nas w życiu zdarza się tak: jeżeli sprawy idą dobrze, wtedy się uśmiechamy, a nasza twarz lśni zadowoleniem i radością. Wtedy możemy powiedzieć innemu człowiekowi „spójrz na nas”. Lecz jeśli sprawy idą źle, jeżeli jesteśmy w punkcie bez wyjścia i naprawdę musimy powiedzieć „srebra i złota nie mam”? Czyż wtedy nie troszczymy się i nie niepokoimy, myśląc o tym, co teraz będzie i jak będziemy dalej żyć? Zaś Piotr, pomimo tego, że nie miał pieniędzy, mógł powiedzieć: „Chociaż nie mam ani srebra, ani złota, spójrz na mnie! Daję tobie to, co mam!”

Przypominam sobie, że podczas czytania tych słów opowiedziałem tej małej grupce chrześcijan pewną historię, która miała miejsce w dużym kościele katolickim, gdzie zebrało się prawie dwa tysiące ludzi. Mieli tam nie tylko skrzynki do zbiórki ofiar, ale i duży stół przy drzwiach. Po mszy, gdy wszyscy się rozeszli, ten stół był dosłownie zawalony pieniędzmi, był dosłownie pełen srebra i złota. Kiedy stary kapłan razem ze swoim młodym pomocnikiem zbierali i liczyli te pieniądze, to stary powiedział do młodego:

— Spójrz na to, młody człowieku! Dziś Piotr nie mógłby powiedzieć, że nie ma srebra ani złota.

— Tak, — w zamyśleniu odpowiedział mu młody pracownik — tylko, niestety, nie mógłby on też powiedzieć „w imieniu Pana Jezusa Chrystusa wstań i chodź!” —

— Tak więc, — kontynuowałem, zwracając się do zebranych, — jak widzicie, obraz się zmienił. To, co kiedyś mieli pierwsi chrześcijanie, my gdzieś zagubiliśmy, a czego u nich wtedy nie było, to znaleźliśmy i teraz mamy. I to „coś” ma w naszym życiu wielkie znaczenie. Czyż nie tak? Nierzadko ono też odgrywa ważną rolę w podjęciu decyzji, czy wypełnić wolę Bożą, czy nie. Kto wie, być może już przypominamy w tym Judasza Iskariotę —

Nie zdążyłem skończyć tego zdania, gdy zaszło coś nieoczekiwanego. Nagle spośród zgromadzonych wstała młoda czarnoskóra dziewczyna, której po policzkach płynęły łzy, i zwróciwszy się do mnie, podniecona powiedziała: „O, proszę, przestań! Dłużej nie mogę znieść tego! Pozwól mi się modlić!”

Zaskoczony pogubiłem się i nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. W tym momencie w mojej głowie przemykały różne myśli. Ta dziewczyna dopiero trzy miesiące temu nawróciła się do Pana i nie mogłem nawet przypuszczać, o co chce się modlić. Było to pierwszy raz w mojej praktyce, by ktoś podczas kazania przerwał porządek nabożeństwa. Przerwała mi dosłownie w pół słowa. Znalazłem się w punkcie bez wyjścia.

W końcu, przerywając wahanie, powiedziałem jej: „Dobrze, módl się.” I oto ta dziewczyna zaczęła się modlić. Była to prosta, lecz gorąca modlitwa. W nieskładnych słowach, ze łzami mówiła: „Panie Jezu! Słyszeliśmy Twoje Słowo i Twoje obietnice! Słyszeliśmy, jak potężnie działałeś w czasie minionym wśród pierwszych chrześcijan i jak wyglądał wtedy pierwszy zbór. O, czy nie mógłbyś znowu posłać nam tego Ducha, który był w pierwszych Twoich świadkach, żeby Twój Kościół i Twoje dzieci dziś, w dwudziestym wieku, stały się takie, jak uczy nas tego Twoja Biblia?”

Przyjaciele, nie mogę wam teraz opisać tego, co działo się w moim sercu, kiedy słuchałem tej modlitwy. We mnie jakby coś zapaliło się w środku i przypomniałem sobie te słowa, które mówili do siebie dwaj uczniowie, rozpoznawszy Jezusa w tym człowieku, który spotkał ich w drodze do Emaus: „Czyż serce nasze nie pałało w nas, gdy mówił do nas w drodze i Pisma przed nami otwierał?” (Łuk.24:32)

Myśląc o tym rozumiałem, że doświadczam tego samego, co przeżyli wtedy ci uczniowie. Miałem takie uczucie, że ta modlitwa pochodziła od Ducha Świętego.

Później, gdy ta dziewczyna przestała się modlić, zakończyłem zgromadzenie, poszedłem do mojego brata, u którego mieszkałem w Mapumulo, i powiedziałem mu: „Friedel, przeżyłem teraz coś niezwykłego. Nabożeństwo zostało przerwane nie przez terrorystów, a przez modlitwę. I jeśli ta modlitwa była rzeczywiście od Ducha Bożego, to wierzę, że przebudzenie jest bardzo blisko, że Bóg przyjdzie do nas, jak w minionych czasach, a zbór Boży będzie taki, jaki był dwa tysiące lat temu.”

Po tym wydarzeniu minęło półtora tygodnia i Pan, otworzywszy niebo, zstąpił do nas.