ZIELONE ŚWIĘTA W MOIM ŻYCIU


Rozumiem, że nie chodzi tu o niedzielę i poniedziałek siedem tygodni po Wielkanocy, lecz raczej o wydarzenie, które te dwa dni upamiętniają, jak również o kontynuację tego wydarzenia i jej prakryczne skutki w życiu ludzi. Nie jestem księdzem tylko fizykiem, niemniej jednak Zielone Święta mają dla mnie ogromne znaczenie.

Pierwsze spotkanie z tak rozumianym znaczeniem Zielonych Świąt miałem już w pierwszych latach życia w domu moich dziadków. Panował tam wspaniały nastrój pokoju, ładu i pogody. W ciągu wielu lat nie pamiętam ani jednej kłótni, nie było mowy o tytoniu czy alkoholu, nie słyszało się wulgarnych ani dwuznacznych słów. Nikt z tego domu nie odchodził z pustymi rękami ani też z pustym sercem. Przewijało się tam wiele osób, nieraz chyba tylko po to, aby się w tej atmosferze ogrzać. Codziennie wieczorem było wspólne czytanie Pisma Świętego, a potem modlitwa na kolanach, zmawiana kolejno własnymi słowami przez wszystkich, począwszy od najstarszej babci aż do kilkuletnich dzieci. Zdarzało się, że w tych modlitwach babcia wypowiadała przez chwilę niezrozumiałe słowa, a potem zrozumiałe zdania, które jednakże nie były modlitwą, lecz raczej Bożą odpowiedzią. Wtedy mnie to irytowało i dopiero znacznie później zacząłem rozumieć związek tej osobliwej atmosfery z przeżyciami mojej babki. Chyba można powiedzieć, że byłem świadkiem wypełnienia w miniaturze biblijnego proroctwa: „Zamiast cierni wyrosną cyprysy, zamiast pokrzyw wyrosną mirty” (Iz 55:13).

Drugie spotkanie z Zielonymi Świętami miałem kilka lat póżniej, kiedy po przerwie wojennej wznowione mogły zostać na Śląsku Cieszyńskim publiczne zgromadzenia zielonoświątkowców, zwanych tam stanowczymi chrześcijanami. Zacząłem wtedy spotykać wielu takich jak babcia i atmosfera „raju” znana z domu dzieciństwa była na tych spotkaniach wielokrotnie spotęgowana. Słowo Boże głosili wyłącznie prości robotnicy hut i kopalń albo rolnicy, jednak wyraźnie czuło się, że to są słowa „moc mających, a nie uczonych w Piśmie”, słowa z własnych przeżyć z Bogiem, a nie z podręczników homiletyki. Niestety jako nastolatek coraz wyraźniej w tej atmosferze czułem, że mimo zewnętrznej przynależności do tej grupy ludzi nie żyję tym samym życiem co oni, że absorbuję tylko pewne rzeczy z zewnątrz, ale nie mam ich źródła w sobie. Przyczyna była w świetle słyszanego Słowa jasna: mój grzech i brak poddania się działaniu Ducha, by mógł we mnie formować nowe życie. Przekonałem się, żw to ja zakłócałem atmosferę tego środowiska, będąc pełen nieokiełzanych myśli, niepokoju i krnąbrności. Poznałem wtedy Jego działanie wyrażone słowami: „On zaś, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu” (Jn 16:8).

Następne spotkanie z Pięćdziesiątnicą wynikało z powyższego i było już osobiste. W małej grupie domowej na kolanach wyznałem Bogu swoją grzeszność i zaprosiłem Go do kierowania moim życiem. Przez resztę dnia nie stało się nic szczególnego, lecz kiedy wieczorem udałem się na spoczynek, moje wnętrze zaczęły zalewać fale nieopisanej błogości. Trwało to przez całą noc. Nie zmrużyłem oka. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że to Bóg w postaci Ducha Świętego bierze mnie w posiadanie i zaczyna przekształcać mnie od wewnątrz. Zaraz też pojawiły się radykalne rezultaty. Mnóstwo spraw dawniej mi miłych stało się mi zupełnie obojętnych. Poczułem silną więź miłości z tymi członkami wspólnoty, których wcześniej trochę się obawiałem i unikałem. Zupełnie w nowy sposób zacząłem odbierać Słowo Boże. Wzbudzało teraz silny rezonans w moim wnętrzu, rozumiałem je i akceptowałem o wiele głębiej niż dotychczas. Radykalnie zmienił się też mój stosunek do modlitwy. Przestała być obowiązkiem i monologiem, a stała się potrzebą i atrakcyjnym, podniecającym i twórczym dialogiem, pozostawiającym trwałe ślady. Niektóre rezultaty były natychmiastowe, inne pojawiały się i rozwijały stopniowo, ale od tamtego dnia już grubo ponad trzydzieści lat Bóg jest dla mnie immanentny, realnie obecny w moim codziennym życiu, przejawiający tę obecność w różnoraki sposób. Nie jestem nigdy sam i nie jestem nigdy niezależny, ale nagrodą jest głębokie, trwałe poczucie szczęścia i stabilności. „Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze” (Jn 14:16).

Następne moje spotkanie z Zielonymi Świętami wynikało z tego przeżycia. Zacząłem mianowicie odczuwać nieodparty pociąg do wszystkiego, co nosiło cechy tego samego życia, jakie odkrywałem teraz w sobie. Nauczyłem się po niemiecku i po angielsku i dzięki temu mogłem ucztować na dziełach, z których wionął ten sam Duch. Trudno wymienić wszystkich, ale podam choć kilka nazwisk: Tomasz a'Kempis, Tersteegen, Paul, Guyon, Kenyon, Sundar Singh, Nee, Branham, Tozer, Bennett, ten Boom, Ortiz. Szczególnie rozkoszowałem się pieśniami chrześcijańskimi takich piewców wspaniałości Bożej jak Wesley, Sankey, Crosby i wiele, wiele innych. Wynikiem moich osobistych Zielonych Świąt było też to, że poczułem inspirację do wyrażenia swoich uczuć względem Boga czynnie w postaci pieśni, artykułów w prasie chrześcijańskiej i książek, a także usługi mówionym Słowem Bożym, wnosząc w ten sposób skromny wkład do tego chóru rozbrzmiewającego poprzez wszystkie wieki.

Inne spotkania ze skutkami Zielonych Świąt następowały potem wielokrotnie w postaci kontaktów z ludźmi wierzącymi najróżniejszych kościołów, ugrupowań i wspólnot chrześcijańskich. Nauczyłem się zwalczać w sobie uczucie obcości wynikające z różnicy tradycji, różnego sposobu wyrażania pewnych prawd czy wreszcie nie w pełni zrównoważonego podkreślania pewnych aspektów objawionej Prawdy, a wyszukiwać to, co wspólne, co łączy, co jest dziełem i dążeniem Ducha. Każde takie spotkanie uważam za cenny dar nieba, który uszczęśliwia, buduje i wzbogaca. W tych kontaktach widzę też oczywiście wkład obopólny — czuję obowiązek pomagania, budowania, wzbogacania w skromnym zakresie darowanych mi możliwości. „Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno ciało” (1Ko 12:13).

Nie można tutaj nie wspomnieć o drugiej stronie medalu Zielonych Świąt. Mam na myśli powoływanie się z naciskiem na działanie Ducha i korzystanie z charyzmatów, czemu jednak nie towarzyszą objawy przemiany życia ani wzrost „owocu Ducha” (Gal 5:22–23). Skostniałe kościelnictwo, krętactwa i oszustwa, ukrywane przejawy niemoralności, narzucanie innym własnej woli, dominacja i manipulacja, czupurność we wzajemnych stosunkach, zrywanie wspólnoty dla byle drobiazgu, obrzucanie się zarzutami i epitetami, czerpanie z pobożności różnorakich korzyści itd. itp. — to wszystko przypomina, że żyją w nas resztki starej, nieodrodzonej natury, które należy zwalczać i uśmiercać, nie w innych, lecz w sobie, i że Zielonym Świętom towarzyszą także i tacy jak Ananiasz i Safira, Szymon Czarnoksiężnik czy Aleksander i Himeneusz. „Będą okazywać pozór pobożności, ale wyrzekną się jej mocy. I od takich stroń” (2Tm 3:5).

I wreszcie Zielone Święta w aspekcie przyszłości. Pięćdziesiątnica w Jerozolimie zapoczątkowała proces, zmierzający do konkretnego celu, który niebawem ma zostać osiągnięty. Duch przygotowuje „Oblubienicę Baranka” — Kościół jako organizm duchowy na spotkanie z Chrystusem. Nie jest to frazes teologiczny lecz podniecająca perspektywa przyszłości. Choć więc lubię pracować i nie tracę nadziei, że zostanie po mnie jakiś pozytywny ślad na świecie, to jednak moje oczekiwania nie są związane z życiem rodzinnym ani z życiem zawodowym, ani z życiem gospodarczym, politycznym czy religijnym, lecz wyłącznie z życiem wiecznym. „Duch i Oblubienica mówią: Przyjdź!” (Ap 22:17).

J. K. (1990)
Odpowiedź na ankietę
czasopisma „Misja”