Do przyjaciół hierarchów (i nie tylko)

Żyjemy w czasie niezwykłym. Katastrofa smoleńska nadała bieg ważnym procesom o znaczeniu historycznym. Wydarzenia zaskakują nas codziennie. Nie do końca potrafimy zdefiniować to, co się dzieje. Wielu z nas wyczuwa, że chodzi o coś o ogromnym znaczeniu dla przyszłości naszego kraju. Osobiście wierzę, że nadszedł szczególny Boży czas, kairos, w którym dokonany zostanie wybór kierunku rozwoju duchowo-moralnego dla Polski przyszłych pokoleń. Wierzę, że jako naród podejmiemy decyzje, które zaowocują wspaniałą odnową życia jednostek i życia społecznego.

Powinienem jednak się przedstawić. Jestem chrześcijaninem rozkochanym w Chrystusie, którego osobowość jest dla mnie doskonałym wzorcem człowieczeństwa i którego boska nauka kryje w sobie przeogromny potencjał zdolny przemienić każdego człowieka i odnowić oblicze ziemi. Ewangelia to dla mnie najcenniejszy skarb, najwspanialszy dar niebios dla ludzkości, jeszcze nie do końca odkryty i nie do końca spożytkowany, który zawiera skuteczne lekarstwa na nasze wszelkiego rodzaju schorzenia. Wierzę, że Bóg chce, abyśmy indywidualnie i jako naród poszli Jego drogą na świadectwo dla innych narodów. Wierzę, że jest to możliwe i że to nastąpi.

— Ale jak to wszystko ma się do realiów dnia dzisiejszego, w którym zażarcie się spieramy, oskarżamy, znieważamy, w którym następuje niebywała eskalacja konfliktów i emocji? — Wierzę, że są to bóle rodzenia, związane z tym niezmiernie ważnym przełomem, jaki dokonuje się na naszych oczach. Wierzę też, że w istocie rzeczy, świadomie czy podświadomie, tego przełomu pragniemy i jesteśmy gotowi go przyjąć. Wierzę też, że będziemy gotowi ponieść koszt tego, co ma nastąpić. Bo każda cenna rzecz kosztuje. Bóg udziela swoich darów za darmo, aby jednak je przyjąć, człowiek musi pozwolić zdjąć z siebie swoje brudy i łachmany.

Aby właściwie zrozumieć to, co aktualnie u nas się dzieje, trzeba spojrzeć wstecz i skojarzyć z sobą pewne fakty. Bycie przez długi czas religią panującą niesie z sobą poważne zagrożenia. Stopniowo, niepostrzeżenie, wkrada się chęć i praktyka pójścia na łatwiznę i korzystania z instrumentów władzy. Zamiast cierpliwie nauczać dróg Pańskich, łatwiej i wygodniej jest dać wiernym jakiś wykaz przepisów, których należy przestrzegać. Zamiast żmudną pracą duszpasterską uczyć wiernych stawiać czoła obcym wpływom, łatwiej i wygodniej jest zabronić im czytania czegokolwiek, co nie posiada kościelnego „imprimatur”. Zamiast rozwiewać wątpliwości pojawiające się przy czytaniu Pisma Świętego, łatwiej i wygodniej jest wydać zakaz jego samodzielnego czytania. Zamiast w bólach „rodzić dzieci, dopóki nie ukształtuje się w nich Chrystus” (Ga 4,19), łatwiej i wygodniej jest podać im sakramenty i pouczyć, że one załatwiają wszystko. Zamiast uczyć wiernych pracy misyjnej, polegającej na łagodnym pozyskiwaniu innych poprzez pełny miłości i szacunku dialog, łatwiej i wygodniej jest zdemonizować w oczach wiernych wszystkich ludzi o innych przekonaniach i zabronić wszelkich z nimi kontaktów.

Tak funkcjonował, przynajmniej w pewnej mierze, kościół średniowieczny. Potem zaczęły się pojawiać coraz to nowe i coraz to mocniejsze wyzwania, które zmuszały do większego wysiłku. W wielu krajach już od stuleci kościół zmuszony jest podejmować trud przemian i na nowo formułować model swojej misji i jej instrumentów. W wymiarze ogólnoświatowym największym wysiłkiem w tym kierunku był Sobór Watykański II. Jednym z głównych jego wątków było odejście, przynajmniej w pewnym stopniu, od modelu sprawowania władzy nad duszami w stronę modelu składania ewangelicznego świadectwa, a także, znów przynajmniej w pewnym stopniu, odejście od modelu pobożności rytualnej do modelu pobożności osobistego przeżywania tajemnicy wiary.

W Polsce międzywojennej funkcjonował jeszcze kościół bardzo autorytarny, w wielu przypadkach posługujący się instrumentami władzy. Potem Pan historii zaaplikował nam najpierw sześć lat okupacji faszystowskiej, a potem czterdzieści lat komunizmu. To były nader bolesne lekcje, w których świadomość narodu ulegała przemianom. Proces ten miał wiele wątków. Jednym z nich było to, że na przykładzie totalitaryzmu i niewoli uczyliśmy się, jak wielką wartość ma demokracja, pluralizm i wolność. Stopniowo powstawała i dojrzewała nowa jakość myślenia, pojawiło się szereg wybitnych postaci, wśród nich prymas tysiąclecia i Jan Paweł II. Powstał też ruch Solidarności, który przed całym światem udowodnił swoje walory przez bezkrwawe obalenie komunizmu.

Wraz z wolnością pojawiły się jednak liczne problemy i dylematy. Niektóre z nich to postępująca sekularyzacja, gonitwa za dobrami materialnymi, wchodzące do Polski szerokim prądem różnorakie wpływy Zachodu, pytania o model państwa, model kościoła i model stosunków między państwem a kościołem. Minione dwudziestolecie to okres bardziej lub mniej udanych prób rozwiązywania tych problemów i dylematów.

W Polsce, na skutek specyficznych okoliczności, procesy uruchomione przez Sobór Watykański II wprawdzie przebiegały, lecz przed odzyskaniem wolności nie były w zasadzie z punktu widzenia funkcjonowania kościoła koniecznością. W obronie przed naporem z zewnątrz naród spontanicznie lgnął do kościoła, który utożsamiał się z jego dążeniami do wolności. Dopiero odzyskanie wolności osłabiło ten spontaniczny związek. Dlatego w pewnym sensie mogły tu aż do chwili obecnej istnieć równolegle obok siebie dwa modele kościoła: przedsoborowy i posoborowy. Nie było to wolne od różnych napięć, lecz dzięki umiejętności i wyrozumiałości przywódców udawało się utrzymać pewną równowagę.

Wydaje się, że problemy i dylematy, jakie przyniosła wolność, wywierają na kościół coraz większą presję, na skutek czego dalsze utrzymywanie tej równowagi może okazać się niemożliwe. Prawdopodobnie napięcie między tymi dwoma modelami kościoła przekracza teraz granicę wytrzymałości i musi nastąpić przełom.

O co konkretnie chodzi? Ludzie, którzy gromadzą się przed pałacem prezydenckim to najwierniejsi synowie i córki polskiego kościoła przedsoborowego. Wszak ściśle trzymają się wszystkiego, czego ich nauczono. Czczą symbole religijne i bronią ich, nie czytają książek bez „imprimatur”, nie znają Pisma Świętego, nie wdają się w dyskusje z inaczej myślącymi, są wrogo ustosunkowani do „bezbożnej” władzy. Są wychowankami religii panującej i taką tylko uznają, a rządzący mają jej być podporządkowani. To kościół ich opuścił, „zdradził”, odstępując od tego, czego sam ich nauczył.

Można śledzić ten nurt w przeszłości. Ludzie tak myślący walczyli z komunizmem wraz z resztą opozycji o taką właśnie Polskę, o Polskę swoich marzeń. Ustrój, jaki powstał po obaleniu komunizmu, rozczarował ich. Nadzieje odżyły na krótki czas, kiedy premierem został Jan Olszewski, lecz szybko zgasły, kiedy „postkomuniści” obalili ten rząd. Wielka jutrzenka wzeszła wraz z prezydenturą Lecha Kaczyńskiego. Nadzieja na odbudowę Polski ich marzeń odżyła raz jeszcze. I oto katastrofa smoleńska pogrzebała ją ponownie.

Są to ludzie, którzy negują nie tylko ostatnich dwadzieścia lat naszej demokracji. Negują ponadto ostatnich siedemdziesiąt lat działania Opatrzności nad naszym narodem i nad światem w ogólności. Nie dostrzegają sensu ani logiki tego działania. Historia niczego ich nie nauczyła, tkwią w mentalności lat 20. i 30. XX wieku. Ich apel „Polsko, obudź się” trafia w próżnię. Bo to raczej oni powinni obudzić się, otworzyć oczy i zobaczyć, że Polska jest teraz inna, że Polska ich marzeń należy do przeszłości. „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia. Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia”.

Nie należy się dziwić postawie tych ludzi. Okrucieństwem jest też wyśmiewanie ich i znieważanie. Są to ludzie głęboko zranieni, pełni goryczy. Wszak przeżywają żałobę nie tylko po szanowanym i kochanym prezydencie, który zginął. Wraz z nim opłakują także ginącą powoli ostatnią nadzieję na Polskę swoich marzeń. Ból z tym związany należy uszanować i okazać im maksimum zrozumienia i współczucia. Tym bardziej, że nie sami stworzyli sobie taką wizję. Uwierzyli bezkrytycznie w to, czego ich nauczano. Są temu tak wierni, że stało się to ich drugą naturą.

— Ale czy rzeczywiście nie może być powrotu do Polski zgodnej z ich wizją? Modlą się przecież gorliwie o upadek „postkomunizmu”. — Trudno sobie wyobrazić autorytarne państwo wyznaniowe w Europie środkowej XXI wieku. Nie ma tego nigdzie w chrześcijańskim świecie, nie lansuje takich rozwiązań stolica apostolska, nie przewiduje konkordat. A co z demokracją? A co z Unią Europejską? A co z resztą społeczeństwa, która tego nie akceptuje? A co z mediami „polskojęzycznymi”? A co z Soborem Watykańskim II i nauczaniem Jana Pawła II? Nie. Stanowczo nie. Wszystko wskazuje na to, że wizja Polski jako kraju wyznaniowego jest jeszcze jedną, dziewięćdziesiątą siódmą ofiarą smoleńskiej katastrofy.

To wszystko wcale jednak nie znaczy, że kościół odchodzi do lamusa i zostanie wyparty z wpływu na społeczeństwo. To wcale też nie znaczy, że po upadku tej wizji Polski alternatywą jest tylko zalewająca nas powódź moralnego relatywizmu i zachodnioeuropejski nihilizm. Wręcz przeciwnie! Przecież papieże Jan XXIII i Paweł VI nie po to poszukiwali usilnie ulepszonego modelu funkcjonowania kościoła, aby go ostatecznie pogrążyć, lecz po to, aby w obliczu nowych wyzwań dać mu siłę przetrwania i zdolność do dalszego zwycięskiego pełnienia jego dziejowej misji. Bóg z całą pewnością nie po to pomógł Polsce odzyskać wolność, aby rzucić ją na pastwę bezbożnych nurtów rozwiązłości i ateizmu.

Aktualna sytuacja wydaje się jednak wskazywać na to, że niemożliwa będzie dalsza kontynuacja tego swoistego polskiego dualizmu w funkcjonowaniu kościoła, że konieczne będzie przeprowadzenie reform soborowych konsekwentnie do końca. — Dlaczego? — Z tej prostej przyczyny, że do odnowy duchowo-moralnej nie nadają się instrumenty polityczne, lecz bezwzględnie konieczny jest Instrument przemiany serc, a takim jest tylko i wyłącznie działający autentycznie Duch Święty.

Po Soborze Watykańskim II w kościele jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać ruchy odnowy. Duch Święty, jakby na nowo odkryty i zaproszony, zaczął dokonywać wspaniałego dzieła. Nowe narodzenie i napełnienie Duchem przestały być wyłącznie pojęciami katechizmowymi, a zaczęły stawać się konkretnymi doświadczeniami coraz większej liczby wiernych. W nowo powstałych wspólnotach zaczęło rodzić się, rozkwitać i dojrzewać życie wspólnotowe na wzór wczesnochrześcijańskich gmin nowotestamentowych. Wróciły charyzmaty i zaczął wyrastać zbawienny, wieloraki „owoc Ducha”.

Chrześcijanin nowego, ewangelicznego typu to człowiek, który przeszedł ze śmierci do życia, z ciemności do światłości, z dogadzania swojemu „ego” do służby Chrystusowi. Nie żywi uczucia wrogości do nikogo prócz diabła. Ludzi zdeprawowanych uważa za niewolników zła, których trzeba wyzwolić, pozyskując ich dla Chrystusa. Błogosławi i modli się za swoich nieprzyjaciół, a krzywdzącym go wybacza bezwarunkowo. Jest rozkochany w Chrystusie, Jego charakter budzi w nim zachwyt, toteż zabiega usilnie o własną wewnętrzną przemianę na obraz Mistrza. Jest gotowy współdziałać z każdą władzą dla dobra obywateli. Ceni i studiuje Pismo Święte, szanuje naród wybrany pierwszego przymierza, nie rzuca na nikogo bezzasadnych oskarżeń o spiski. Jego ambicją jest prowadzenie życia moralnie nienagannego, wolnego od nałogów, dba o czystość języka. Chrześcijanin taki nie tyle walczy o obecność drewnianego krzyża w miejscach publicznych, ile zabiega o to, aby przesłanie krzyża dokonało swojego dzieła najpierw w nim samym, a potem w otoczeniu.

Takich chrześcijan, odnowionych przez działanie Ducha Świętego, jest w Polsce niemało. Niemało jest wśród nich także księży. Doznali oni osobiście tej wewnętrznej przemiany pod wpływem ewangelii i wiedzą, jak prowadzić tą drogą innych. Pan Bóg już od dziesięcioleci przygotowuje w kościele swoje młode wino na ten czas kairos, na to, co teraz ma nastąpić. Nie trzeba więc zaczynać z niczego. Trzeba tylko tym ludziom pozwolić działać, zachęcić ich do tego i stworzyć im warunki. Niechaj ruszy nowa ewangelizacja w myśl nauczania Jana Pawła II. Wpływ kościoła będzie zależał od autorytetu, jaki zdobędzie w społeczeństwie poprzez swoją posługę polegającą na wiernym zwiastowaniu nauki Chrystusa i wzywaniu wszystkich ludzi do pojednania się z Bogiem.

Jeśli w kościele przebiega odnowa serc, to kościół nie potrzebuje dążyć do władzy ani wywierać bezpośredniego wpływu na sprawujących władzę. Wystarczy, że będzie wiernie i wytrwale składał świadectwo o Prawdzie. Nie wystarczy jednak, by kościół mówił tylko wiernym, czego nie wolno, lecz powinien także wskazać im, jak doznać przemiany serca, tak aby prawo Chrystusowe nie było dla nich czymś uciążliwym i niewykonalnym, lecz czymś ekscytującym i atrakcyjnym. Nie bójmy się zawierzyć Duchowi Świętemu. Pozwólmy Mu odnowić oblicze naszej polskiej ziemi. On potrafi pokierować kościołem sprawniej i skuteczniej niż my przez naszą zapobiegliwość. Niech serca naszych obywateli doznają przemiany pod wpływem ewangelii, a pod wpływem takich przemienionych serc niech doznaje wspaniałej odnowy nasza Ojczyzna.

Ale nawet to jeszcze nie wszystko. Proces przemian, zapoczątkowany przez Sobór Watykański II, stanowi ogromny postęp w dostosowywaniu się kościoła do nowych wyzwań i przyniósł on już wiele dobrego owocu. Jednak wszystko wskazuje na to, że nie jest zakończony i wymaga kontynuacji, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Także dlatego, że minęły kolejne dekady i pojawiają się coraz to nowe wyzwania. Trzeba nam więc wspólnie nadal przecierać szlak z powrotem do źródeł i odkrywać tajemnice niesamowitej dynamiki i siły przebicia kościoła czasów apostolskich. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby to właśnie u nas dokonał się dalszy postęp na tej drodze, aby to właśnie z Polski wyszły nowe impulsy, które poprowadzą do dalszego wzmocnienia i duchowego wzbogacenia kościoła w wielu krajach.

W sumie to chyba dobrze, że wybuchła wrzawa wokół krzyża i że zyskała taki rozgłos. Być może w ten właśnie sposób Pan Bóg obudził nas do głębokich refleksji, do wyciągnięcia wniosków i do podjęcia zapewne bardzo trudnych decyzji, które zaowocują pozytywnymi skutkami. Nie chodzi tylko o jakąś uchwałę episkopatu. Chodzi o głębokie ukorzenie się każdego z nas przed majestatem Pana i Ożywiciela, by mógł wykonać w nas swoje dzieło, a potem używać nas według swej woli w dziele odnowy naszej Ojczyzny.

J. K.