CZŁONKAMI JEDNI DRUGICH


Była godzina druga po północy, kiedy nas czterech siedziało w pokoju hotelowym w Fort Lauderdale. Charles Simpson, Bob Mumford, Derek Prince i ja. Byliśmy wykładowcami na tygodniowej konferencji biblijnej, która odbyła się w tym hotelu. Charles był duchownym Południowej Konwencji Baptystów, a jego braterskie słowo przestrogi uratowało mnie wcześniej przed przesadnym naciskiem na służbę wypędzania demonów jako rozwiązanie wszelkich problemów. Jego zbór w Mobile, Alabama dawno temu przeżył wylanie Ducha Świętego. Z biegiem lat swojego charyzmatycznego doświadczenia zbór ten ukształtował silne grono braci starszych, wykonujących służbę duszpasterską w tej społeczności, co umożliwiło Charlesowi poświęcenie się wzrastającemu ogólnokrajowemu powołaniu w służbie nauczania.

Boba Mumforda spotkałem na pewnym seminarium sześć miesięcy wcześniej. Nawrócił się do Chrystusa będąc sanitariuszem w marynarce, a po zwolnieniu zaczął studiować medycynę. Później, ulegając powołaniu do służby, ukończył zielonoświątkowe seminarium biblijne i uczęszczał do seminarium episkopalnego. Krótko był pastorem, po czym wstąpił na wydział pewnego uniwersytetu chrześcijańskiego, odczuwał jednak wzrastające pragnienie stać się nauczycielem biblijnym Kościoła w szerszym zakresie. Zaledwie kilka tygodni temu Bob przeniósł swoje mieszkanie i biuro z Kalifornii do Fort Lauderdale.

Derek i ja od pierwszego naszego spotkania nad jego czajnikiem staliśmy się sobie bliskimi przyjaciółmi.

Nasze spotkanie w hotelu o tej porze wynikało z naszej miłości i troski o naszego przyjaciela, kaznodzieję, który znalazł się w kłopotach. Był to dobry człowiek, który pod wielkim napięciem stał się ofiarą szczególnie tragicznej formy niemoralności. Kiedy jednak modliliśmy się za naszego przyjaciela, Bóg rozpoczął działanie nad nami czterema. Charles Simpsom był pierwszym, który zorientował się, co się dzieje:

— Wiecie, nas czterech znajduje się tutaj nie tylko ze względu na Franka. Nikt z nas nie jest odporny na pokusę, na którą złapał się Frank. Jego kłopot powstał z tego, że chciał mieć usługiwanie jednoosobowe, nie być uległym nikomu, nie być odpowiedzialnym przed nikim. —

Charles zrobił pauzę, by jego słowa mocniej do nas dotarły.

— Czy nie zdajecie sobie sprawy, że każdy z nas naraża się tak samo, jak Frank? Przed kim my jesteśmy odpowiedzialni? Wobec kogo się rozliczamy? Czy nie jesteśmy wszyscy jak gdyby gromadą duchowych samotnych jeźdźców, podróżujących po kraju w charakterze ekspertów religijnych? Czy nie jesteśmy wystawieni na zasadzki i pokusy o wiele większe, niż jakie znaliśmy, kiedy byliśmy tylko pastorami? —

Mając łzy w oczach, Charles nachylił się do przodu.

— Przyjmijcie wszyscy do wiadomości, że nie brakowało mi wiele, aby wypaść za burtę jak Frank. Ocalałem tylko dzięki łasce Bożej wcale nie dlatego, że jestem lepszy niż on. Myślę, że przez jego problem Bóg pokazuje nam, jak jesteśmy wszyscy narażeni na pokusy. —

Z coraz większym przekonaniem słuchaliśmy tego, co mówił Charles. Patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę, po czym każdy z nas po kolei wyznał te same obawy i pokusy. Skołatani wyczerpującymi, długimi godzinami usługi, żyjący z dala od rodzin całymi dniami i tygodniami, często słuchający pochlebstw i miłych słów ludzi, wdzięcznych za otrzymaną pomoc — którą jednak otrzymali od Boga, a nie od nas — nie mamy żadnego prawa przypisywać sobie zasługę, że nie spotkała nas tragedia, jaka dotknęła Franka.

— Znajdujemy się w walce duchowej — powiedział Derek. — Taktyką szatana jest zawsze odstrzeliwanie nas po kolei. On czeka na właściwy moment i potem uderza w najsłabszy punkt naszego systemu obrony. Czy zdajecie sobie sprawę, jak wiele ludzi z usługą w prawdziwej mocy zniknęło z widowni chrześcijańskiej w ostatnich kilku latach? — Wymienił kilka nazwisk dobrze nam znanych ludzi, których wybitne usługiwanie uległo katastrofie na skutek chciwości, niemoralności lub jakiejś innej przynęty szatana. — Wydaje mi się — ciągnął dalej Derek — że w każdym z tych wypadków ludzie ci popełnili jeden fatalny błąd: nie podporządkowali się ciału Chrystusowemu. Wszyscy oni usiłowali iść samotnie.

— Być może — wtrącił Bob Mumford — że Bóg pokazuje nam tutaj nie tylko niebezpieczeństwo, lecz także rozwiązanie. Od lat pragnę połączyć moją usługę z usługą innych ludzi, którym mógłbym ufać. Poznałem was trzech, widziałem owoce waszej usługi w całym kraju. Chciałbym stać się częścią tego, co Bóg czyni w każdym z nas i przez każdego z nas. —

Bob dał wyraz pragnieniu, odczuwanemu w sercach nas wszystkich. Nagle mieliśmy pewność, że Duch Święty przyprowadził nas do tego pokoju hotelowego nie tylko po to, byśmy modlili się za naszym umiłowanym bratem, lecz by pokazać nam swój suwerenny zamiar połączenia naszej usługi w jedno, a to oznacza wzajemną uległość oraz uległość względem Niego.

Nastąpiła teraz jedna z najbardziej wzruszających chwil mojego życia, w której każdy z nas składał samego siebie i swoją usługę pod autorytet pozostałych trzech, zobowiązując się popierać, zachęcać, korygować i modlić się za pozostałych, by w ten sposób stanowić grupę ludzi, złączonych z sobą we wspólnej usłudze. W czasie uwielbiania i dziękczynienia, jaki nastąpił, miłość Chrystusowa wydawała się napełniać pomieszczenie w takim stopniu, że my sami nie byliśmy zdolni niczego dodać do radości, chwały i pełności, jaka tutaj promieniowała. Cokolwiek ciemnego lub złego przyjdzie nam spotkać w przyszłości, tutaj widzieliśmy Jezusa i On był nieskończenie wyższy ponad to wszystko.

W ciągu następnych kilku dni, kiedy zbieraliśmy się, aby przebadać konsekwencje zjednoczonej usługi, musieliśmy jeszcze bardziej zdumiewać się nad Bożą ekonomią. Odkryliśmy, że każdy z nas posiada dziedziny duchowej kompetencji, których nie posiadają pozostali, i że usługując wspólnie, możemy przedstawić „całego Chrystusa” i „całą ewangelię” w sposób, w jaki nikt z nas sam nie mógłby tego zrobić. Nie znaczy to, by nasze indywidualne usługi miały być całkowicie połknięte i zaniechane, lecz że w coraz większym stopniu będziemy je widzieć tylko jako część o wiele większego obrazu.

— To tak, jak w zawodzie lekarza — przypomniał nam Bob Mumford. — Lekarze w grupie mogą znacznie lepiej zaspokoić potrzeby swoich pacjentów, niż mógłby to zrobić jeden, choćby najwszechstronniejszy praktyk. Ja nie muszę być specjalistą w wypędzaniu demonów, ponieważ Don i Derek zostali powołani w tej dziedzinie. Mogę zdać się na nich w tych sprawach i nauczać tematów, do których, jak czuję, Bóg darował mi szczególny wgląd.

— Również i ja, Bobie, nie potrzebuję być ekspertem w twojej dziedzinie lub w dziedzinie Charlesa — dodałem. Zawsze czułem, że Charles ma szczególne zrozumienie biblijnych zasad, dotyczących Boskiego autorytetu i władzy. Kiedy nauczam w jakimś mieście i spostrzegam brak w tej dziedzinie, mogę dzielić się jako „lekarz chorób ogólnych” tym, co wiem, jednocześnie jednak mogę zalecić ludziom, by wezwali „specjalistę”, by zaprosili Charlesa i przyjęli jego usługę.

— Albo jeszcze lepiej — podsunął Charles — możemy udać się do tego miasta razem i dzielić się jako zespół usługą, jaką Bóg nam dał. Bardziej niż kiedykolwiek rozumiem teraz, dlaczego Jezus nigdy nie wysyłał swoich uczniów pojedynczo, lecz po dwóch albo w grupach. On wiedział, z jakimi potrzebami oni będą się spotykać. —

On wiedział… Padała szara mżawka, kiedy w kilka dni później wchodziłem na pokład samolotu do Chicago. Ale pogoda nie była w stanie przygnębić mojego ducha. Samotna jazda się skończyła. Chociaż odbywałem tę podróż w pojedynkę, modlitwa i więź z pozostałymi toważyszyły mi.

Silniki ożyły. Kiedy potężna maszyna ciężko toczyła się na pas startowy i łagodnie obracała się przodem w kierunku bieżni, rzuciłem okiem do przodu. Pas przed nami znikał w deszczu i mgle.

— To tak, jak w życiu wiary — pomyślałem. — Nie widzi się końca, kiedy jest się na początku. —

Duże silniki zadrżały, samolot ruszył i zaczął nabierać szybkości. Za chwilę podwozie zaskoczyło i zaczęliśmy się wznosić przez powłokę chmur tak gęstą, że trudno było dojrzeć koniec skrzydła. Kiedy spoglądałem przez okno, przypomniałem sobie lot przed kilku miesiącami, kiedy strach dręczył mnie myślami o katastrofie. Jakże długo było to historią mojego życia! Próbowałem chodzić w wierze, lecz otaczał mnie strach.

Lecz to się skończyło.

Oczywiście próby i doświadczenia leżą w obfitości przede mną. Są one stacjami na trasie podróży każdego chrześcijanina. Ale nie strach, nie izolacja. Te rzeczy nie są częścią bagażu naszego życia. Dzięki Bożej łasce nie miałem ich już przy sobie. Z radością podniosłem tobołek, jaki On dla mnie przeznaczył: głoszenie prawdy o tym, że Jezus przyszedł, aby „wypuścić więźniów na wolność”.

Z książki: Don Basham: „Deliver Us From Evil”,
Zondervan, Grand Rapids 1972, str. 209-213.
Z angielskiego przetłumaczył Józef Kajfosz.