Burzenie warowni w życiu kościoła


W końcowych latach ubiegłego tysiąclecia dotarły na nasz polski teren wieści i nauczania, związane z potężnym Bożym ogólnoświatowym poruszeniem duchowym, zwanym potocznie Trzecią Falą. Tak jak wszędzie, zwiastowanie to także i u nas ożywiło i zapaliło pokaźną liczbę ludzi ewangelicznie wierzących, od wielu lat tęskniących za mocnym duchowym ożywieniem w Polsce i usilnie proszących o to Boga. Zapaleni tym ogniem nasilili swoje modlitwy i podjęli współdziałanie i różne inicjatywy, zmierzające do duchowego ożywienia kościoła i społeczeństwa. Nie można było inaczej, któż bowiem odrzuciłby to, czego wypatrywał i o co wołał do Boga przez całe dziesięciolecia?

Początkowo rezultaty tych działań były bardzo zachęcające. Aż zdumiewało ożywienie i spontaniczność, zaangażowanie i ofiarność szczególnie młodych ludzi, którzy w oczach starszego pokolenia uchodzili tradycyjnie za mniej duchowych, a za to bardziej podatnych na wpływy świata. Wszystko bowiem wskazywało na to, że oto nareszcie zacznie się zmniejszać i w końcu zniknie powszechnie widoczna przepastna różnica między biblijnym wzorcem chrześcijanina i kościoła, a ich oglądaną na co dzień realizacją. Wydawało się, że nareszcie środowisko ewangeliczne w Polsce przemówi jednym głosem i że nareszcie głos ten stanie się słyszalny w społeczeństwie, co da początek pozytywnym przemianom, tak bardzo koniecznym i pożądanym.

Jednak ten zachęcający i imponujący początek trwał bardzo krótko. Jak można się było spodziewać, szatan przystąpił do kontrofensywy. Czego natomiast mało kto się spodziewał, było to, że ta szatańska kontrofensywa ruszyła z terenu kościoła. Gwałtowne ataki na te spontaniczne oddolne inicjatywy w postaci spotkań, modlitw i różnych działań pojawiły się z inicjatywy przywódców kościelnych, przeważnie starszego pokolenia. Poprzedzał je dłuższy okres sporadycznego ironizowania, uszczypliwych aluzji i lekceważących uwag, wskazujący na to, że w umysłach licznych liderów narastała stopniowo postawa rywalizacji, obcości i konfrontacji, spowodowana niezdolnością pogodzenia się z tym, że to nie oni są inicjatorami tych działań, nie oni nimi kierują i nie oni odbierają za to uznanie.

W wyniku tych gwałtownych natarć słownych wytworzyła się sytuacja tragikomiczna. Młodzi ludzie w niektórych zborach byli napiętnowani, karani dyscyplinarnie, a nawet wyłączani przez swoich starszych współbraci w wierze za modlitwy, za post lub za wzmianki o przebudzeniu. Dostarczyliśmy diabłu okazji do świetnej rozrywki. Można było się załamać, widząc coś takiego. Całe szczęście, że Bóg przygotował nas na to przynajmniej po części przez tekst Ricka Joynera pt. „Zastępy piekielne maszerują”, który mówił o takich właśnie dziwnych koligacjach duchowych, a ukazał się po polsku na krótko przed tymi wydarzeniami. Diabeł jeszcze raz popisał się swoim kunsztem. Trzeba jednak wiedzieć, że nie jest to niczym odosobnionym. W historii kościoła zjawiska takie są bardziej regułą niż wyjątkiem.

Ataki te ujawniły, że nasz nieprzyjaciel jest znacznie lepiej obwarowany i znajduje się znacznie bliżej, niż się spodziewaliśmy. Okazało się całkiem iluzoryczne, przynajmniej na tym etapie, atakowanie jego warowni nad krajem czy nad miastami, skoro jemu całkiem dobrze powodzi się w naszych własnych szeregach i jest w stanie bez trudu storpedować każde nasze działanie. Okazało się, że nie ma na razie mowy o zgodnym współdziałaniu całego środowiska ewangelicznego, gdyż mentalność ekskluzywizmu i separatyzmu wyznaniowego góruje nad świadomością wspólnej tożsamości jako dzieci Bożych, uczniów Chrystusa. Okazało się także niewykonalne prowadzenie zgodnych działań w obrębie jednej denominacji, gdyż różne podejścia i frakcje zderzają się z sobą na tyle mocno, że wywołuje to paraliż. Okazało się ponadto, że nawet w zakresie jednego zboru zdania i oceny są na tyle zróżnicowane, że i tutaj nie można podjąć wspólnej akcji.

Brzmi to bardzo przygnębiająco, ale nie znaczy to, że ponieśliśmy klęskę. Po prostu tak wygląda rzeczywistość, w której żyjemy, a przez nasze dotychczasowe działania ona tylko ujawniła się. Jest to zatem pozytywny efekt dotychczasowych modlitw i działań. Teraz lepiej rozpoznaliśmy sytuację i jej realia. Zapoczątkowany został pewien nieunikniony proces, który trwa do dziś i musi przebiec do końca. W tym procesie niektóre zbory zmieniają swoją przynależność denominacyjną, swoje przywództwo czy formy organizacyjne, inne stanęły w obliczu podziału, jeszcze inne w różnych sytuacjach patowych. Są podobno i takie, które praktycznie przestały nawet istnieć. Stan ten powoduje liczne dramaty i stresy, toteż są tacy, którzy są tym zrozpaczeni, ale jest to konieczne. To, co nie jest zbudowane na solidnym fundamencie, będzie ulegać wstrząsom i rozpadać się — i tak być powinno. Ostoi się tylko to, czym wstrząsnąć nie można (Hbr 12:26,27).

A więc, chwilowo zmieniło się pole walki. Zanim aktualna i skuteczna stanie się nasza walka o miasta czy kraj, musi zostać stoczona walka na terenie kościoła. Z ociężałego starca ogarniętego paraliżem musi on przeistoczyć się w prężny organizm zdolny do duchowych walk i zwyciężania. Droga do tego prowadzi przez uczciwe i konsekwentne rozprawienie się z przeszłością, co wymaga obiektywnej oceny i rzetelnych wniosków. Szczęśliwi są ci, którzy z racji swojego młodego wieku mogą czuć się od tego zwolnieni. Gorzej z nami, którzy przez dziesiątki lat współtworzyliśmy kościół, gdyż nikt nie zdejmie z nas współodpowiedzialności za jego dzisiejszą kondycję.

Zarówno w świetle Pisma Świętego, jak i powszechnie uznawanej racji, ocena kościoła i ludzi w nim działających musi przebiegać dwutorowo. Bóg nigdy nie pomija ani cech dodatnich, ani ujemnych. Jego ocena różnych wydarzeń, procesów i ludzi jest zawsze wszechstronna i dogłębna. My także nie unikniemy takiego obustronnego spojrzenia na fakty. Wyrażamy się z głębokim szacunkiem i pietyzmem, i słusznie, o minionych pokoleniach przywódców kościoła, którzy służyli Bogu wytrwale w okolicznościach niezmiernie trudnych pod wieloma względami, borykających się z potrzebami materialnymi, poniewieranych przez wojenne zawieruchy, stawiających czoła przejawom niezrozumienia i wrogości ze strony wyznawców powszechnie panującej religii, znoszących naciski i szykany ze strony władz. Dzięki nim kościół przetrwał przeciwności i istnieje do dziś. Należy im się wdzięczność i otrzymają z rąk Głowy kościoła sowitą nagrodę.

Nie wszystko jednak wygląda tak pięknie. W Starym Testamencie występuje bardzo znamienna postać: kapłan Heli (1Sm 1–4). Można o nim powiedzieć wiele dobrego, ale też nie ukrywa Pismo jego niedociągnięć ani faktu, że ponosił on współodpowiedzialność za złą kondycję duchową ludu Bożego. Potrzeba było mówić o rzeczach przykrych, ponieważ były one przyczyną tragicznego stanu, w jakim znalazł się lud Boży i wyjście z tego stanu wymagało poznania i zajęcia się tą przyczyną. A to samo dotyczy i nas.

— Czy rzeczywiście? Czy ma sens odgrzebywać i przypominać grzechy przeszłości? Czy nie lepiej o tym wszystkim po prostu zapomnieć, pociągnąć grubą kreskę i zająć się dniem dzisiejszym? — Z pytaniem tym zmagałem się przez szereg miesięcy i dlatego kolejny numer „Do Celu” ukazuje się po tak długim czasie. Jednak fakt zamkniętego nieba nad naszym kościołem i krajem ma swoje przyczyny, a jego otwarcie, które jest dla nas sprawą życia i śmierci, ma swoje warunki. Warunki uzdrowienia chorego kościoła są w gruncie rzeczy takie same, jak uzdrowienia chorej ziemi (2Kn 7:13–15). Aby niebo ponownie otworzyło się nad nami, musimy zapłacić cenę, a cena ta obejmuje także naszą przeszłość. Ta przeszłość bowiem nas ukształtowała i rzutuje na nasz dzisiejszy sposób myślenia i postępowania. Owszem, należy pociągnąć grubą kreskę i przestać wracać do przeszłości, ale dopiero po rozprawieniu się z nią w myśl Bożych wskazówek. Stawka jest zbyt wysoka na to, aby można było kontynuować zmowę milczenia wokół różnych bolączek przeszłości.

Dzisiejsze zróżnicowanie i niezdolność do wzajemnej współpracy w kościele na skutek niezgodności zrozumienia nie są niczym nowym. Od zarania historii dzisiejszych zborów ewangelicznych ścierały się w nich różne podejścia do wielu zagadnień. Poszczególni przywódcy, których Bóg w niekwestionowany sposób używał, nie byli zdolni współdziałać z sobą, żywiąc wobec siebie liczne zarzuty o sprawy, które uważali za fundamentalne. Na ogół ich zimne stosunki trwały do końca ich życia. Przenosiło się to na prowadzone przez nich zbory, utrwalając mentalność odszczepieństwa. Na pewnej naradzie braterskiej, gdzie po raz kolejny dwie wiodące osobistości wdały się z sobą w polemiczną wymianę zdań, jeden z obecnych młodszych braci powiedział do nich: „Ja się tylko modlę, aby do mojego serca nie przylgnęło nic z tego kramu, jaki wy macie między sobą.” Taka postawa i modlitwa godna jest gorącego polecenia wszystkim młodym (i nie tylko) chrześcijanom, którzy kiedykolwiek zetkną się ze swoimi starszymi (i nie tylko) braćmi, prowadzącymi z sobą bezsensowne, haniebne spory.

Tego typu wzajemne stosunki miały podłoże duchowe. Szatanowi udało się przekonać tych braci, że taka postawa jest konieczna w interesie czystości wiary i duchowego zdrowia. Istniały jednak ponadto wzajemne animozje znacznie gorsze jeszcze w skutkach, gdyż wynikające tylko z cielesności, egoizmu i dbałości o osobiste interesy. Wyobraźmy sobie taką sytuację: W 750-tysięcznym mieście istnieje zbór pewnej denominacji ewangelicznej, liczący około 20 osób. Pewien kaznodzieja tego samego wyznania postanawia zamieszkać i pracować w tym mieście. Można by przypuszczać, że garstka ewangelicznie wierzących powita go z radością w nadziei, że razem praca pójdzie raźniej. Nic podobnego. W przywództwie tego małego zboru zapanowała konsternacja i strach. Zastosowano wobec tego „intruza” wszelkie możliwe prośby i groźby, aby odwieść go od zamiaru osiedlenia się w tym mieście. Rywalizacja przywódców przybierała różne postacie. Były przypadki, gdzie posunięto się nawet do donosów na rywali do władz komunistycznych.

W okresie komunizmu wielką pułapką dla przywódców była tak zwana pomoc zagraniczna. Wierzący z Zachodu chętnie jej udzielali, nie zdając sobie sprawy z jej niszczących nieraz skutków ubocznych. Wszelkie takie kontakty z Zachodem były bowiem z racji ówczesnych stosunków politycznych podejrzane i naganne. Zmuszało to przywódców do przyjmowania tej pomocy w tajemnicy, nie tylko przed władzami, lecz i przed własnymi zborami. Niekontrolowane przez nikogo dysponowanie liderów nieraz znacznymi środkami było sidłem dla nich samych, a ponadto źródłem podejrzeń, zazdrości i pomówień. Była to brama, przez którą do zborów wlewała się szerokim strumieniem ciemność, wzajemna nieufność i obcość. Uniemożliwiało to biblijną wspólnotę i było przyczyną powstania kasty uprzywilejowanej, która bała się reszty członków jako potencjalnego zagrożenia, a reszcie członków odbierało możliwość jakiegokolwiek nie tylko wpływu na przebieg spraw zborowych, ale nawet wglądu w nie.

Na przykład zdarzyło się tak, że zbór został zaproszony na nabożeństwo do nowego obiektu, o którym niczego wcześniej nie słyszał. Na nabożeństwie inauguracyjnym wierni dowiedzieli się tylko tyle, że to „Pan nam darował”. Kiedy jeden z członków zapytał, czyją własnością jest ten budynek, usłyszał w odpowiedzi, że mówić o tym jest jeszcze za wcześnie. Po czasie często okazywało się, że właścicielem obiektu jest osoba prywatna, mimo że został kupiony za środki od kościoła dla kościoła. Na pewnej naradzie braterskiej dotyczącej drobnego remontu w budynku kaplicy pewien starszy pracownik kościoła zaproponował, aby nie kupować materiału na ten cel, lecz zabrać go z pobliskiego państwowego placu budowy. Wniosek ten upadł, ale nie z przyczyn jego wad moralnych, lecz z powodu tego, że „koszt w sumie niewielki, a w razie wpadki olbrzymi smród”.

Kiedy pod władzą komunistyczną z biegiem czasu „żelazna kurtyna” zaczęła się nieco podnosić i wyjazdy na Zachód stawać się zaczęły łatwiejsze, zaczęli wyjeżdżać także przywódcy. — Czym przywódca kościoła ze Wschodu podzieli się ze swoimi współbraćmi z kapitalistycznego społeczeństwa konsumpcyjnego? Jakie zbudowanie duchowe im przyniesie? — Otóż bywało, że polski gość znaczną część czasu zużywał na utyskiwanie, narzekanie i użalanie się na to, jak rozpaczliwie niska jest jego pensja, jak trudno mu z niej utrzymać rodzinę, ile to jest w przeliczeniu na marki czy dolary itd. Zdarzyło się i tak, że przywódca zboru, liczącego około 15 osób, w przeddzień swojego wyjazdu na Zachód zwołał na prędce po nabożeństwie zebranie członków, czego od lat tam nie było, na którym w ciągu 20 minut powołano do życia radę zborową, służbę wśród młodzieży, służbę wśród kobiet, służbę diakonijną i cztery placówki w okolicznych miejscowościach.

Podczas budowy kaplic, co bez pomocy zagranicznej było praktycznie nie do pomyślenia, zdarzały się przypadki celowego wprowadzania w błąd zagranicznych ofiarodawców. Na ich pytania, czy są jedynymi, którzy wspierają daną budowę, otrzymywali niekiedy odpowiedź twierdzącą, aczkolwiek pomoc napływała także od innych ofiarodawców. Pewnego razu trzech działaczy w pewnej służbie kościelnej postanowiło wyjechać na Zachód, aby w tamtejszych zborach zbierać środki na budowę obiektu dla tej służby. Po powrocie mieli się spotkać, zsumować zebrane środki i przystąpić do budowy. Jeden z nich pomyślał jednak przed tym spotkaniem, że może wystarczy pieniędzy, zebranych przez dwóch pozostałych, a wtedy on zebrane przez siebie mógłby wykorzystać na inne cele. Poszedł więc na to spotkanie bez pieniędzy. Niestety, na spotkaniu okazało się, że suma zebranych środków wynosi zero, ponieważ dwaj pozostali pomyśleli i zrobili dokładnie tak samo.

Do zborów docierała także pomoc zagraniczna w postaci różnych materiałów, które w kraju były wtedy trudno dostępne. Zdarzało się, że transport z rzeczami dla kilku zborów przywożono na jedno miejsce, prosząc miejscowego lidera o ich przekazanie pozostałym. Często jednak liderzy ci rzeczy przeznaczone dla innych pozostawiali dla siebie. I tak, zamiast 300 egzemplarzy Biblii nowego przekładu w oprawie skórkowej z zamkiem błyskawicznym dostarczono adresatom 300 Nowych Testamentów w starym przekładzie gdańskim w oprawie tekturowej. Pół tony papieru do kopiarek zeszczuplało do zaledwie pięciu ryz. Zamiast 300 kaset audio w pudełkach do nagrywania nabożeństw do adresatów dotarła reklamówka z 30 kasetami podłej jakości i bez pudełek. Tysiąc egzemplarzy Biblii wydano adresatom dopiero po energicznej interwencji zagranicznego ofiarodawcy.

Takie i tym podobne przypadki można by mnożyć, nie chodzi jednak o przypadki. Chodzi o ogólny poziom moralny, świadczący o braku bojaźni Bożej w codziennej praktyce życia kościelnego. Ta codzienna praktyka obejmuje niestety wszelkiego rodzaju postępki niegodne chrześcijan, począwszy od takich jak podkradanie czosnku u gospodarza na wsi, poprzez takie jak ukrywanie obrotów czy dochodów przed urzędem skarbowym, aż po takie jak wielkie afery gospodarcze, nagłaśniane przez media w całym kraju. Posługiwanie się ciemnością czyli ukrywaniem jako niezbędnym narzędziem pracy było znacznie rozpowszechnione. A to siłą rzeczy wymusza stosowanie także półprawd i kłamstw. Potworzyły się nawet całe agendy pracy kościelnej, bazujące na takich wadliwych moralnie podstawach. W zarządzaniu kościołem mało było szukania oblicza Bożego, a za to wiele dyplomacji, taktycznych manewrów, podchodów i manipulacji.

Charakter wspólnotowy kościoła musi być w takich okolicznościach nieznaną utopią. Członkowie często gorszyli się i nierzadko odchodzili. Kiedy zjawiał się ktoś, kto zyskiwał ich zaufanie, przychodzili, aby zwierzać się ze swojego bólu. To nie byli plotkarze ani obmówcy. Byli to ludzie głęboko zranieni przez niewrażliwość i apodyktyczność przywódców, i to nie z powodu doznania jakichś osobistych krzywd, lecz z powodu świadomości, jak bardzo cierpi w takich stosunkach sprawa królestwa Bożego. To byli ludzie, którzy pomimo swoich zranień i bólu pozostawali w zborach i modlili się usilnie o Boże zmiłowanie. Bo prócz nich było wiele takich, którzy nie przychodzili i nie dzielili się z nikim swoim bólem, lecz po prostu odeszli. Wokół małych zborów, rządzonych w taki sposób, ludzi takich było nieraz kilkakrotnie więcej niż tych, którzy pozostali w zborze.

Nic dziwnego, że w takich okolicznościach głoszenie ewangelii ani nie mogło przebiegać intensywnie, ani też nie mogło przynosić znaczniejszych rezultatów. Kto skąpo sieje, skąpo też zbiera. Stosunki takie można by scharakteryzować parafrazą pewnego powiedzenia z czasów PRL-u: „My udajemy, że służymy Bogu, a Bóg udaje, że naszą służbę błogosławi.” Ale nasz wzrok jest tak przytępiony, że wydaje nam się, iż wszystko jest normalne. Ci, którzy są zdania, że spraw takich nie należy poruszać i że takie postawy, przypominające postawę Heli'ego i postępki jego synów, są czymś normalnym, gdyż „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą” oraz „z czym kto pracuje, tym ubrudzi ręce”, winni zważyć, że w takim razie za normalne trzeba także uznać klęski na polach bitwy, pozostawanie Skrzyni Przymierza w obozie nieprzyjaciela, a także „Ikabod” — nieobecność Bożej chwały (1Sm 4:17–22).

W czasie przebudzenia charyzmatycznego na przełomie lat 70-tych i 80-tych otworzyły się przed zielonoświątkowcami kościoły katolickie, klasztory i seminaria duchowne, a klerycy i księża przychodzili na spotkania zborowe, jednak bardzo niewiele mieliśmy im do zaoferowania. Także w zestawieniu z chrześcijanami innych krajów wierzący i liderzy z Polski wypadali z reguły bardzo blado, wręcz kompromitująco. Tacy ludzie jak Dawid Jongi Czo czy Reinhard Bonnke mimo zaproszeń nigdy nie odebrali od Boga wolności przyjazdu do Polski. Podczas gdy my wynosimy się, dbając o swoje prywatne interesy i uprawiając dyplomację religijną, chrześcijanie krajów Trzeciego Świata nie tylko wyprzedzili nas, ale już całkiem zdeklasowali.

Tak, ciąży nad naszym krajem pewien rodzaj przekleństwa, a jego korzenie i przyczyny sięgają kościoła w tym kraju. Jeśli jest gdzieś ciemno, pytamy o światło. Jeśli jest gdzieś zimno, pytamy, gdzie jest grzejnik. Jeśli w naszym kraju kwitnie korupcja i niemoralność, a wiele naszych ziomków cierpi w niewoli nałogów, zaś cześć zamiast Bogu oddawana jest przeważnie obrazom, figurom i ludziom, to zasadne jest pytanie, gdzie był i jest lud Boży, że mogło do tego dojść? Ten kraj obłożony jest klątwą z naszej przyczyny. Każde wypowiedziane przez nas kłamstwo, każda popełniona po kryjomu niegodziwość, każde otwarcie ust do mówienia źle o braciach, każde zamknięcie ust by nie złożyć świadectwa, każda nawet nie poddana pod autorytet Chrystusa myśl utwierdza moc ciemności i umacnia miedziane niebo nad naszymi głowami. Zgodnie ze Słowem Bożym jesteśmy solą ziemi. Mimo woli jednak w obliczu istniejącego stanu wyrywa się z piersi okrzyk: „Nieszczęsna ziemio, która masz taką sól!”

Kiedy rozpoczęła się wspomniana na początku kampania przeciwko zalążkom niektórych ruchów odnowy, zadano jednemu z jej inicjatorów pytanie, jaki ma sens takie strzelanie goli do własnej bramki. Odpowiedź brzmiała, że nie jest to własna bramka ani ta sama drużyna, ani nawet ta sama liga. Uważam, że jest to niezwykle celne porównanie, bardzo trafnie charakteryzujące naszą aktualną rzeczywistość. Gdzież nam wpływać ozdrowieńczo na stan moralny społeczeństwa, jeśli sami mamy kłopoty z elementarną prawdomównością i uczciwością? Gdzież nam reprezentować przed światem niebiańską jakość życia nowego stworzenia, jeśli nawet u ludzi niewierzących nasze postępowanie budzi zgorszenie? Gdzież nam atakować moce ciemności na powietrzu, jeśli dajemy im miejsce i nie jesteśmy w stanie rozprawić się z nimi na własnym podwórku? Za to nie brakuje nam zadowolenia z siebie, zarozumiałości i arogancji. Za jednym zamachem potrafimy sponiewierać słownie człowieka, którego Bóg używa od wielu lat w skali ogólnoświatowej. Jednym tchem jesteśmy w stanie zmieszać z błotem sposób usługiwania, dzięki któremu miliony ludzi doprowadzonych zostało do Chrystusa. Jednym zdaniem umiemy przekreślić i zdeptać wieloletnie Boże działanie w jakimś kraju lub nawet na całym kontynencie. Boże, zmiłuj się nad nami!

W tym stanie rzeczy najważniejszą i najbardziej palącą sprawą obecnej chwili wydaje się być głęboka ogólna pokuta za grzechy popełnione w kościele. Jest to jedyny sposób uwolnienia się od tego koszmarnego brzemienia przeszłości. Kiedy te sprawy rozważałem, zobaczyłem obraz człowieka przygniecionego pod podłogą wielkiej szopy czy stodoły z poczerniałych od wpływów atmosferycznych desek, usiłującego podnieść się i wyprostować, było to jednak niemożliwe, gdyż cały ciężar tej starej i chwiejącej się budowli spoczywał na jego barkach i podnosząc się dźwigał ją całą. Zrozumiałem, że lud Boży nie zdoła się podnieść i wyprostować, jeśli nie pozbędzie się tego balastu. A pozbyć się go można tylko przez szczere i całkowite ukorzenie się przed Bogiem. Niewątpliwie w innym sensie przygniata ta budowla kogoś, kto działał i działa według zasady, że cel uświęca środki, i ani myśli pokutować, a sugestia taka wywołuje jego irytację, a w innym sensie kogoś, kto ciągle wraca myślami i wylicza wyrządzone mu w kościele krzywdy. Ale obie te postawy są powodem duchowego zastoju, i to zarówno danych osób, jak i ludu Bożego w ogólności.

Rzecz oczywista, że pokuta taka nie może polegać na wyszukiwaniu i napiętnowaniu winnych, lecz musi rozpocząć się od pełnego utożsamienia się z kościołem jako całością — wzięcia na siebie współodpowiedzialności za jego aktualny stan. Nic nie da, a raczej udaremni sprawę dowodzenie, że przecież to nie ja robiłem to czy tamto, albo że moja wina nie jest tak wielka, jak wina tego czy tamtego. Obłudą byłoby także pokutowanie za grzechy przodków przy jednoczesnym pozostawaniu w tej samej co oni mentalności i przy tych samych sposobach postępowania. Stanowimy lud Boży w tym kraju i winniśmy w interesie Bożego uzdrowienia nas utożsamić się z tym wszystkim, czym przewinniliśmy się jako całość w oczach Bożych. Nie zmienia tego faktu okoliczność, że być może każdy z nas w innym stopniu albo nawet w innym sensie lub w innej roli czuje się związany z tą budowlą. Niezależnie od tego, czy byłeś krzywdzicielem, czy też czułeś się skrzywdzonym, powinieneś odsunąć na bok własny interes, a zająć postawę, będącą w interesie kościoła jako całości. To wyklucza wszelkie wzajemne oskarżenia i pretensje, a wymaga ukorzenia się nawet za to, z czym osobiście nie mieliśmy nic wspólnego.

Rozważając te sprawy kierowany byłem w stronę mojej własnej winy za istniejący stan. Od bardzo długiego czasu Pan pokazywał mi zjawiska ujemne w życiu kościoła. Ale co ja z tym poznaniem zrobiłem? Napiętnowałem wiele spraw w sposób, który nie prowadził do żadnych pozytywnych rezultatów. W roku 1979 powierzono mi opracowanie na Dni Skupienia dla pracowników kościoła wykładu na temat stosunku chrześcijan do dóbr materialnych. Wykorzystałem to jako okazję do dosadnego wygarnięcia wszystkich różnorakich przejawów zła. Wreszcie miałem możliwość dać upust moim odczuciom. W poczuciu wyższości i w duchu zarozumiałości grzmiałem przeciwko popełnianym grzechom ironizując i ośmieszając niektóre praktyki. To nie było stanięcie w wyłomie, to nie było położenie swojej duszy za braci. Dlatego moje wystąpienie wywołało tylko konsternację i niesmak, niczego nie zmieniając. I cóż z tego, że byłem krytycznie nastawiony do niektórych złych rzeczy i że czasem z myślącymi podobnie jak ja ponarzekaliśmy nad tym wspólnie, jeśli niczego to nie zmieniło? O niektórych innych moich grzechach, które Pan surowo osądził, pisałem już wcześniej na innym miejscu. Dlatego czuję się w pełni współwinny wszystkiego, co działo się w kościele, ponieważ już przez ponad 30 lat miałem przywilej go współtworzyć, toteż także i z mojego powodu jest on dzisiaj taki, jaki jest.

Że sprawa jest nader poważna i że skończyły się wszelkie przelewki, jest dla mnie aż nadto jasne. Przede mną leży klepsydra, zawiadamiająca o śmierci naszego zięcia Marka, 42-letniego pracownika kościoła. Zginął w wypadku samochodowym w czasie pełnienia swoich obowiązków służbowych. Nasza córka została wdową, a troje naszych wnucząt półsierotami. Jestem całkiem pewny i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że Marek był dzieckiem Bożym i że jest teraz u Pana. Ale tak samo jestem całkiem pewny i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jego śmierć jest częścią sądu Bożego nad Bożym domem, którym jest jego kościół (1Pt 4:17). Słowo Boże mówi nam wyraźnie: „Dlatego jest między wami wielu chorych i słabych, a niemało zasnęło, bo gdybyście sami siebie osądzali, nie podlegalibyście sądowi” (1Ko 11:30,31). W kraju naszym trwa od dłuższego już czasu intensywna walka modlitewna, która się coraz bardziej nasila. Wołamy do Boga o jego objawienie się w chwale. I On wysłuchuje i przychodzi. Ale nie przyjdzie do śmieci i brudu. Z tym najpierw musi się rozprawić. Pierwszymi więc oznakami Jego przyjścia są i będą oznaki oczyszczającego nas sądu.

Możemy tego uniknąć oczyszczając i osądzając się sami. Jeśli jednak w swojej zatwardziałości i zarozumiałości tego nie zrobimy, będą się pojawiać kolejne klepsydry i ręka Boża zaciąży nad nami. Śmierć Marka wstrząsnęła nami, a mnie osobiście poprzez ten wstrząs Bóg objawił całą rozległą dziedzinę życia, nie do końca poddaną w posłuszeństwo Chrystusowi. Jest to bolesne, ale jest to konieczne i pożądane dla tych, którzy pragną widzieć objawienie się chwały Bożej i są zdecydowani zapłacić za to każdą cenę. Słowo Boże mówi: „Niech umilknie przed Panem wszelkie ciało, gdyż Pan już rusza ze swojego miejsca świętego” (Za 2:17). A na innym miejscu: „I poznają wszystkie zbory, że Ja jestem Ten, który bada nerki i serca…” (Obj 2:23).

— Ale miało być o burzeniu warowni. Jakie to warownie? — Warownie to dzieła diabelskie, które należy zburzyć, jeśli chcemy cieszyć się duchową wolnością i jeśli kościół ma być zdrowy i zwycięski. I choć te warownie są dziełem nadziemskich władz i zwierzchności, nie potrzebujemy nigdzie się wspinać, aby je zaatakować, gdyż znajdują się one całkiem blisko: w naszych własnych, chrześcijan umysłach. Ich istotą jest przyćmienie naszych umysłów, polegające na tym, że nie dostrzegamy ogromnej rozbieżności pomiędzy biblijnymi wzorcami postępowania chrześcijania, a ich praktyczną realizacją w naszym codziennym życiu, a ponadto nie dostrzegamy fatalnych, zgubnych skutków tych rozbieżności na naszą duchową kondycję i skuteczność naszych działań. Chodzi o całą masę różnych szczegółów, z których jednakże najważniejszymi są wzajemne stosunki i głoszenie ewangelii. Zburzenie tych warowni to po prostu wyrwanie się z duchowego zaślepienia i wyraźne przejrzenie naszym duchowym wzrokiem.

Sprawa nie jest bynajmniej prosta. Nasze zaślepienie jest z reguły bardzo uporczywe, a jego istnienie nie dociera do naszej świadomości. Może nawet sama mowa o czymś takim oburza nas. — Co? Ja, zaślepiony? — Nawet ci z nas, którzy są entuzjastami przebudzenia i głośno opowiadają się za przemianami w kościele, mogą być i często są zaślepieni na fakt, że swoim najróżniejszym postępowaniem, takim jak przykładowo nierzetelne wypełnienie zeznania podatkowego, trzymanie w komputerze pirackiego oprogramowania, naruszanie przepisów ruchu drogowego czy choćby tylko nie oddawanie wypożyczonych rzeczy, blokują skutecznie nadejście przebudzenia i utrwalają istniejącą duchową zapaść. Nawet gorliwi głosiciele haseł odnowy kościoła mogą tkwić w mentalności sekciarstwa i uprawiać w stosunkach z innymi zgubne uczynki ciała: wrogość, spór, knowania, waśnie, odszczepieństwo i niszczyć w ten sposób skuteczność swoich własnych wysiłków. W żywotnym interesie zarówno każdego z nas, jak i sprawy Bożej w ogólności, jest dokonanie przełomu w sposobie widzenia tych spraw i w sposobie podchodzenia do nich.

Może to nastąpić i następuje w naszym życiu tylko pod warunkiem naszego głębokiego osobistego i grupowego ukorzenia się przed Bogiem. Wymaga to usilnego, desperackiego wołania o otwarcie duchowych oczu, nie czyichś — bo do tego jesteśmy bardzo skwapliwi — lecz naszych własnych. „Tak, to nie w umyśle mojego brata, lecz właśnie w moim umyśle utrzymują się warownie nieprzyjacielskie, które należy zburzyć, gdyż powstrzymują mnie i cały lud Boży od wejścia do pełni duchowego dziedzictwa, powstrzymują też niebo przed otwarciem się nad nami.” Kiedy w takim nastawieniu szukamy oblicza Bożego, On odpowiada, a rezultatem jest to, że zaczynamy coraz wyraźniej widzieć „jakie bogactwo chwały jest udziałem świętych w dziedzictwie jego i jak nadzwyczajna jest wielkość mocy jego wobec nas” (Ef 1:18,19) czyli, inaczej mówiąc, jak fantastyczne są nasze możliwości, kiedy nasze skruszone „ego” przestaje Bogu przeszkadzać i kiedy wreszcie może On użyć nas jako uległych Mu narzędzi, poprzez które jest w stanie objawić swoją potężną moc i chwałę.

Dobrze byłoby, aby ci, którzy czują wagę omawianej tu sprawy, pomyśleli o praktycznej stronie realizacji takiej ogólnokościelnej pokuty — czasu ukorzenia się przed Bogiem i wspólnej prośby o przebaczenie, a także wzajemnego przepraszania się i przebaczania sobie. Nie czuję się kompetentny, aby proponować konkretne kroki w tym kierunku, nie mam też żadnych instrumentów, aby je zrealizować. Wierzę jednak, że jeśli sprawa ta pochodzi od Ducha Świętego, to pobudzi On do działania tych, w których gestii leżą tego typu sprawy i którzy są władni podjąć niezbędne decyzje. Choćby jednak do takiego wspólnego aktu zbiorowej pokuty nie doszło, nic nie stoi na przeszkodzie, aby każdy z nas dokonał go osobiście we własnym zakresie, wstawiając się przy tym także wzorem Daniela, Jeremiasza czy Nehemiasza za całym ludem Bożym. W odpowiedzi na nasze usilne wołanie Pan działa i będzie działał, a duchowa atmosfera będzie się oczyszczać.

Jestem głęboko przekonany, że zmierzamy w tym właśnie kierunku i że jest to kierunek, wskazywany nam przez Ducha Świętego. Procesu tego nikt nie jest w stanie powstrzymać, możemy jednak sami wykluczyć się z niego i znaleźć się na mieliźnie, jeśli nie zdobędziemy się na rezygnację z własnej zarozumiałości, chęci manipulowania innymi, zajmowania jakiejś wyeksponowanej pozycji czy nadawania własnego kierunku zachodzącym zmianom. Pan pójdzie dalej zgodnie ze swoim własnym planem, a za Nim pójdą ci, którzy nie mają żadnego innego celu, jak tylko iść za Nim, wyrzekając się wszystkiego, gotowi na wszystko. I ta drużyna zobaczy Boże zwycięstwa i kościół pełny chwały, dynamiczny, prężny i zwycięski, zdolny do tego, aby zamanifestować Bożą potęgę i chwałę przed oczami tego narodu. Bo Bóg w Polsce to dokładnie ten sam Bóg, który manifestuje się w Ugandzie, Chinach, Nigerii czy Brazylii. Mocno wierzę, że ten proces postępuje naprzód i będzie coraz wyraźniej widoczny. Można by przytoczyć wiele radosnych faktów, dowodzących, że tak właśnie już się dzieje. Warownie złego zostaną zburzone, a Pan poprowadzi swój lud do wspaniałych zwycięstw.

J. K.